poniedziałek, 19 marca 2018

WIELKI POST

Myślę, że bieganie jest formą drogi ku świętości…

Niedzielny wieczór. Można obejrzeć serial, wypić herbatkę, pogadać z przyjaciółką przez telefon. Ale nie. Ja postanowiłam pobiegać. 
Wychodzę. Biegnę. Słuchawki na uszach, Endomondo włączone. Biegnę. Biegnę i biegnę. I nic. Endo milczy. Zwalniam, zerkam – no nic. Dziadostwo nie mierzy ani milimetra, a ja już ze 2 km się przetłukłam. No szlag mnie zaraz trafi! Reset, włączam znów. Cierpliwość ćwiczę. Nie klnę. Spokojnie…

Lecę dalej. Dopada mnie kolka, jak nigdy. Świetnie cholera, doskonale… Nie klnę. Lecę nadal uciskając przy tym bok. A wieczór piękny, mroźny. Co chwila jakaś zamarzająca kałuża, trawa pokryta szronem, fajnie mi się burty ślizgają (cholera jasna!)… A, przepraszam nie klnę, biegacz nie przeklina, biegacz jest zadowolony, bo ma te…no …endorfiny! Tak! Cudownie się ślizgam! Ale super! A jak jeszcze pomyślę, jak mi się będzie rano super skrobało szyby w aucie to ho ho! Endorfinowe szaleństwo! ;)

No nic, nie narzekajmy. Wszak to ulica Szwoleżerów, śliczna, wyremontowana, gładka. Nie to co teraz – skręcam w Starościńską. I się zaczyna… Chodnik jak ser szwajcarski. Dziura na dziurze, płytki krzywe, połamane, braki wszędzie. W myślach mam tylko: „Boże miłosierny, tylko żebym znów nie pozrywała ścięgien w stopach, błagam! Boże…. Proszę…. "święć się imię Twoje…”
Ufff, jakoś tam jest. Ale jak tu ciemno! Bo tylko co trzecia latarnia się świeci. Biegnę już chyba tak wolno, że mnie wczorajszy dzień wyprzedza. Takie tempo nie jest dziwne, skoro slalom gigant po ciemku uprawiam! Co chwila mi się dziwne kolana wykrzywiają (Matko najświętsza… proszę…. Ledwo więzadła podleczyłam… niech mi się kolana nie powyginają nie w tę co trzeba…nie mogę teraz znów leżeć plackiem….pliiiisssss!)
Ale co się dziwię, że tu tak ciemno? „Jako w niebie tak i na ziemi…” – a niebo czarne dziś, bezgwiezdne, nawet co trzecia gwiazda nie świeci :p

Z modlitwą na ustach docieram do Kolejowej. Lepiej, bo jaśniej. Za to dzielnica coraz mniej ciekawa… Teraz przyspieszam, a błaganie ku niebiosom nabiera mocy: "O Jezu… Proszę, niech nikogo dziwnego nie spotkam… Niech dotrę bezpiecznie do domu…" O, nie! Wpadam na nich za rogiem, kurka :/
Stoją i piją. A teraz dodatkowo gapią się na mnie. (Jezusicku drogi…. Zdrowaś Mario łaski pełna…. ) - Lalu? A dokąd tak gonisz? …. Zaczekaj…. Laluuu, a z nami się nie napijesz??? Winko mamy! („chleba naszego powszedniego daj” jest, o winie nie było mowy!) - Jak biegam to nie piję panowie, nie przyjmuje mi się! - Aaaaaa…. buhahahahaha…… – zostawiam rżenia i rechoty za plecami i gnam na złamanie karku. Na szczęście nie gonią. Ale zawał kiedyś murowany!

I już jest nieźle, naprawdę fajnie. Już sobie myślę o czym innym, miłym, gdy nagle dostrzegam przy nodze psa. Nie no cholera, jeszcze tego brakowało, kundel bury psia jego mać! Szczeka bydlę, ujada, małe gówno takie, nogi mi całej nie zeżre, ale zęby jakieś tam ma (a ja po tegorocznym pogryzieniu przez wilczura uraz mam). Serce mi wali jak szalone, dumam czy wyjąć gaz z kieszeni i po pysku mu zdezodorantować czy może z kopa? Ubiję! („i nie wódź nas na pokuszenie…”, ale trudno mi się powstrzymać!) Prawie już się na gaz zdecydowałam, gdy słyszę za plecami: Peeeereeeeełka! Peeeereeeeełka! Zostaw tego menela! (No kur…ka, że kogo? Ok, okutana jestem jak Sybirak , szmata na twarzy, ale bez przesady!) Jakaś babka z bramy drze twarz, a pies szaleje. Nie wiem czemu on „Perełka”, wszak brzydki jak noc. Gały wytrzeszczone, korpus krótki, nogi krzywe. Do tego prostych komunikatów typu „do domu”, „szukaj pana” nie rozumie – wiem, bo próbowałam. Na „poszed(ł)!” też nie reaguje. Durne toto, aż żal do domu wołać. Myślę:”Jezu Chryste, zabierz go bo będę musiała uszkodzić, a to przecież stworzenie Boże… (Święty Franciszek na pewno by go ukochał!) - Peeeereeeeełkaaaa…. Do dooooomuuuuuu….. Chodźźźźź maaaaaaasz! I ta durna Perełka pognała. Uff…. Chwała Bogu...

Jeszcze tylko przez Dyrekcję przemknę i dom. A przemknąć niełatwo!
Serio mówię – nie wiem czym ludzie w piecach palą, ale odnoszę wrażenie, że połowa Chełma gumowcem. Ewentualnie plastykowymi butelkami. Bo ani to węgiel ani drewno. Siwy dym! Dusi, gryzie w oczy, zatyka. Smród. Pomarzyć można o świeżym powietrzu, sporcie zdrowym, przyjemnym. Nóż by mi się w kieszeni otworzył gdybym go przy sobie miała. A myśli, które kieruję do właścicieli owych pieców gdy biegnę – bezcenne! Aż żal, że wszystkich tych epitetów nie mam wtedy jak spisać. Antologia by powstała! (Tak tak, wiem „jako i my odpuszczamy…” ech…)

Dom. Słodki dom na horyzoncie. Wszystko mija, endorfiny są, satysfakcja jest, samozadowolenie. I myśl, że biegacze to święci ludzie. Bo znoszą to nieustannie. Walczą nie tylko ze sobą, ale z wszelkimi miejskimi „kłodami”, których "pod nogami" u nas nie brakuje. Ćwiczą ciała i charakter. I duchowość doskonalą! Bo tyle co ja się z Panem Bogiem narozmawiam podczas biegu … ile mu opowiem… a jaki żar z tej modlitwy wtedy płynie, jaka jest szczera, z jakich głębi wypływa, to nijak opisać!

Polecam bieganie. Może nie jest tak zdrowe jak je opisują, bo okoliczności trudne, ale za to wrażeń pełne, zaskakujące, ubogacające. Duch Wam się rozwinie, ku niebiosom uniesie. I cierpliwość wyćwiczycie, spokojność, czekanie na lepsze jutro, pojutrze, kiedyś... Wszak nadejść musi...

Dobrego tygodnia! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Tego dziecka powinno nie być...

Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził ...