sobota, 17 sierpnia 2019

Tego dziecka powinno nie być...


Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził się upragniony syn. Niczego do szczęścia nie było im już potrzeba. Uśmiechali się do siebie. Uśmiechał się Pan Bóg z nieba.

Minęły dwa lata kiedy okazało się, że znów jest w ciąży. Cieszyła się bardzo.
Doskonale pamiętam dawny wspólny rodzinny wyjazd nad morze, kiedy spacerowałyśmy sopocką plażą, a ona rozanielona mówiła: "Dla mnie największym szczęściem jest mieć rodzinę, dzieci... Kiedyś będę taką miała. I dużo dzieci... "- uśmiechała się wtedy do swoich siedemnastoletnich marzeń.
 Sobotnia noc, disco w stylu lat 80-tych. Parkiet pełen ludzi i wówczas podchodzi do mnie "ON".
Nie nie, żaden tam mój typ. Zwyczajny raczej, w stylu "latino lover", pewny siebie, grzywką zarzuca, taki co to "słuchaj lala, pewnie nie wiesz, ale zaraz się dowiesz, że za mną szalejesz".
Szczęśliwie tańczyłam, to nie zaproponował mi pchania traktora (znacie na pewno: On: Tańczysz? Ona: No chyba widzisz, że jeszcze nie...On: To świetnie. Pomożesz traktor pchać ;) ). Poprosił, tańczymy.

Ne ma tego złego...

„Nie ma tego złego Ania… "- tak zwykła mawiać. Jolka, kobieta pogodna i cicha.Pamiętam pierwszy raz, gdy trafiłam do jej gabinetu. Narzędzia stomatologiczne lśniły, w pomieszczeniu unosił się zapach mentolowej pasty. Ona spokojna i uśmiechnięta zapraszała miękkim gestem szczupłej dłoni na fotel. Usiadłam.
„Pani wie pani Aniu… - zaczęła wtedy – psa miałam, mały taki mopsik – Jonasz mu było. Taki słodki, tak mnie kochał. Szarpnął smycz i pognał przed siebie. Wpadł biedaczek pod koła auta. Na miejscu zginął. Tak mi żal…”
Mamroczę coś niewyraźnie z ligniną w ustach. A Jola kontynuuje:
„Ale nie ma tego złego… Pani wie kto mi tego pieseczka zabił? Mój Marek mi zabił… Bo widzi pani, jak Jonaszek pod koła wpadł, to auto się zatrzymało i wypadł z niego przystojny blondyn. Jak on się przejął, jak przepraszał, no pani Aniu… Z miejsca się zakochaliśmy...”
Ona wzdycha i uśmiecha się błogo. Ja płacę, wychodzę.

Szeptucha


Byliśmy z nim wszędzie…. - zaczęła opowieść gładząc włosy sześcioletniego syna – wszędzie…
Pani wie jak to jest? Rodzi się dziecko. Normalne, zdrowe, oczekiwane. Rośnie, rozwija się, niby wszystko normalnie. Ale nienormalnie. Bo nic nie mówi.

Na początku sądziliśmy że Jurek jest taki spokojny, łagodny, dlatego cichy. Z czasem już wiedzieliśmy że coś jest nie tak…
Lekarze, kliniki, prywatne wizyty. Krtań zdrowa, struny zdrowe. Może to w głowie? Nikt nic nie wie. Najlepsza w Polsce placówka logopedyczna, zagraniczne turnusy. Nic. Ani słowa.
Wszystkiego próbowaliśmy. Płaciliśmy każde pieniądze. Nikt nie wiedział co z nim zrobić.

Czad

Zadzwoniła po południu. Piszczała w słuchawkę: Anka, Anka! Ale jestem szczęśliwa! Jedziemy z Bogdanem do Wenezueli! Ale czad!
No czad.... Bogdan co prawda zdradza ją od lat i każda taka wycieczka jest rekompensatą ostatniego romansu, ale skoro czad...

Dla Marioli czad to pojęcie ściśle związane z gotówką. Czadem są drogie buty, etola z lisa, wycieczka za granicę czy nowy złoty pierścionek. Czasem jest nim nowe auto, kanapa lub obraz z dwoma smugami wart tyle, że aż boję się napisać. Czad.

wtorek, 21 maja 2019

"Mysz"

Pamiętam, że przyszła do nas do pracy na początku lata. Niepozorna, z nadwagą. Siedziała z pochyloną głową, bardziej przemykała niż przechodziła korytarzem. Szara mysz.
Nie znałam jej za dobrze. Lepiej znała ją moja ówczesna koleżanka z pokoju. Zaprzyjaźniły się.
Któregoś dnia usłyszałam syk dobiegający ze strony sąsiedniego biurka i szept: Ania... Chodź na korytarz, sprawa jest...
Wychodzimy we dwie. Prowadzi mnie do łazienki. "Szara mysz" płacze. Próbuje się ogarnąć, ale nie wychodzi jej. Pytam co się stało, ale rzeczowej odpowiedzi nie uzyskuję. Poza tym praca to nie miejsce i nie czas, by się uzewnętrzniać. Proponuję spotkanie u mnie, po.
Spotkałyśmy się. "Mysz" początkowo mocno zakłopotana, decyduje się opowiedzieć mi swoją historię:
"Widzisz... Ja mam męża. Od 10 lat. Nie mamy dzieci. U teściów w domku mieszkamy. I on... On mnie już nie chce. On kochankę ma, do domu ją sobie sprowadził. A ona jest w ciąży... Jego rodzicie nic nie mówią, nie wtrącają się. Teściowa tylko brak dzieci wypomina. A on mi każe się wyprowadzić. A gdzie ja mam pójść? Dokąd? Ja jestem z domu dziecka, ja nie mam rodziny... (płacze)... A umowa mi się kończy w pracy za trzy miesiące to co ja wynajmę...za co...? A on pozew o rozwód złożył..."
Patrzę i myślę: Na ile jest silna? Na ile da sobie pomóc? I na ile jestem w stanie jej pomóc?
Ale że nic mnie bardziej nie wkurza niż ludzka podłość... uruchomiłam się.
Zebrało się nas kilka i zaczęłyśmy po kolei: Szukać mieszkania, pytać o pracę, o prawnika itd. Rozmawiać z nią na zmianę i dodawać otuchy. Że się uda, że można, że da radę. Dwa miesiące później miała już pewność nowej pracy (sama ją sobie znalazła!) na minimum rok i mieszkała w przyjemnej kawalerce w centrum miasta. I nawet się czasem uśmiechała...
Skończyła się jej umowa u nas, zniknęła mi z pola widzenia. Jeszcze tylko raz zadzwoniła zapytać czy nie pomogę jej ze złożeniem do kurii podania o unieważnienie małżeństwa. Pomogłam.
Spotkałam ją wczoraj...
Z początku nie poznałam. Elegancka, zadbana, roześmiana. Prowadziła za rękę sześcioletnią córkę, Małgosię. W domu jest jeszcze czteroletni Jaś, mąż Paweł i Rasco – labrador. "Mysz" ma swoją działalność, swoje plany i swoje marzenia, po które sięga. Nie boi się, nie drży, nie płacze w poduszkę. Nosi głowę wysoko. I nosi wysokie szpilki na szczupłych nogach, bo wraz z bagażem problemów zrzuciła też kilkanaście kilogramów. Super babka, miło popatrzeć.
Pytam o to, o co się przecież nie pyta: Czy jest szczęśliwa? Czy nie żałuje?
Na co mi moja "Mysz" odpowiada:
"Aniu... Kiedy się poznałyśmy, byłam na dnie. W depresji, bez nadziei, bez planów. Potrzebowałam kogoś kto mną stelepnie. A ty dobrze telepiesz (śmiejemy się). Jakie to szczęście, że was wtedy miałam. Dałyście mi wielką siłę dziewczyny....
I wiesz, pamiętam twoje słowa: "To nie twój mąż, ani twoja teściowa decydują o tym jakie jest twoje życie. To ty o tym decydujesz. Tylko ty, rozumiesz? To ty masz tę plastelinę w dłoni. Swój los. Ulep go jak tylko chcesz, ale ty. Ty, nie ktoś!"
(Prawdę mówiąc nie pamiętałam...)
Ania... Ja wtedy zrozumiałam. Zrozumiałam że nie jestem ich plasteliną, że muszę sama. A potem dodałaś: "Człowiek nie może stać w miejscu. Gdyby miał nie iść przed siebie Bóg dałby mu korzenie zamiast stóp!" (Tak, lubię to zdanie  )
Trochę mi to Ania zajęło, ale poszłam. I dziś jestem tym kim jestem. Kim chcę. Jestem sobą."
Patrzę w jej pogodne, szare oczy. Kobieta spełniona. Kobieta wygrana. Żadna tam "Mysz".
Rozstajemy się, bo Małgosia dłużej bez lodów nie wytrzyma. Ściskamy się serdecznie.
Uwielbiam takie momenty. Chwile kiedy spotkana przeszłość okazuje się dobrą teraźniejszością zmierzającą ku pięknej przyszłości. Kocham świadomość, że jako człowiek każdy z nas ma przeogromną moc. Moc wpływania na cudzy los, moc motywowania, moc prowadzenia, moc obdarzania siłą, odwagą, nadzieją. I że ta moc wlana w drugiego człowieka czyni w nim cuda. Dzięki niej idzie on dalej swoją drogą, ale już nie sam. Idzie z siłą i świadomością. Siebie. I tego, że jest w stanie podzielić się swoją mocą z tymi, których spotka na swojej drodze...
Jeśli dziś jest ci źle, jeśli coś poszło nie tak, jeśli nie wiesz po co masz jutro wstać z łóżka, wiedz że skoro nie jest tak jak byś chciał, to znaczy że wszystko się dopiero układa. I że się ułoży. Nie zawsze tak jak to planujesz, ale na pewno w sposób dla ciebie właściwy.
To co w tej chwili cię dotyka jest lekcją i przygotowaniem do tego, co ma się wydarzyć. Do tego co dobre i piękne.
Głęboko wierzę, że wszystko co nas spotyka ma sens i czemuś służy. I że zawsze znajdą się przy nas właściwi ludzie by stać obok i podtrzymać, kiedy się chwiejemy...
(Masz wątpliwości? Sądzisz, że mogłabym kłamać?  )
Dobrego weekendu kochani! W pojedynkę, z gromadą kotów lub z cudownymi ludźmi obok Was. Spędzonego tak jak najbardziej lubicie. I jeszcze jedno: Uśmiechnijcie się 
Pozdrawiam ciepło,
am

Jakaż ona piękna...

---
Nie bardzo wiedział co ma ze sobą zrobić. Maj dobiegał końca, egzaminy techniczne zdane i mógł zostać w mieście, by pracować. Mógł też wrócić na wieś, do rodziców. Gospodarka duża, a ojciec powoli podupadał na zdrowiu. Prosił, by Heniek wrócił, bo i on i matka nie dają sami rady, a Heniek jedynak i jedyna w nadzieja dla tych pól i sadów...

Wahał się. Nie uśmiechało mu się gospodarzenie, nie lubił przestrzeni i niekończącej się roboty. Wolał zostać w mieście, gdzie mógł i do kina i do kawiarni i dziewczyny jakieś inne, jakoś inaczej pachniały... Tyle, że przez te kilka lat nauki w szkole żadna mu specjalnie w serce nie wpadła. Były owszem, i ładne i zgrabne i uśmiechały się tak, że wiedział co za tym uśmiechem drzemało, ale jednak nie. Serce nie załomotało.
Podjął więc męską decyzję: Wraca na wieś, do domu. Może tam spotka go szczęście...
- - -
Długo tłumaczyła rodzicom, że tak będzie najlepiej. Że to dla jej dobra, że może tyle z siebie dać, że tyle potrafi, że tyle w niej ciepła. Że odda siebie w trosce o innych. Matka płakała. Ojciec siedział przy stole podpierając brodę spracowanymi dłońmi. Milczał. Jadwiga wiedziała, że ich nie przekona. A jednak bardzo chciała wierzyć, że z czasem pogodzą się z jej decyzją...
- Mamo... Tam tylu ludzi czeka, ma nadzieję, ja tak bym chciała...
- Ale dziecko... Od razu do zakonu...? Po co? Młoda jesteś, ładna, może tu jakoś komuś pomagać.... Jadzia...
- Mamusiu... Ja chcę. Ja pojadę jako misjonarka, albo będę w zakonie, w którym się dziećmi zajmują lub starszymi ludźmi. Będziesz ze mnie dumna, zobaczysz....
- Jadzia...
Matka zakryła dłońmi twarz. Płakała.
- - -
Siedział na dworcu czekając na pociąg. Spakował w plecak pięć lat technikum, kilka wspomnień. Z nostalgią patrzył na ruchliwą ulicę miasta, które przez chwilę było jego domem. Za godzinę wysiądzie na małej stacji, przesiądzie się na pks i wróci do pól i łąk z rodzinnych stron. Otoczy go zapach kwitnącego rzepaku i zwisających zza płotów gałęzi bzu.
Ogarnął go trudny do opisania smutek. Wracał skąd przybył, choć tak bardzo chciał się stamtąd wyrwać...
Na ławce naprzeciwko usiadła dziewczyna. Niepozorna, szczupła szatynka. Zielona bluzka z żabotem, szara spódnica z zakładką zasłaniająca zgrabne kolana. Niby nic szczególnego, ale oczy... Oczy miała jakieś takie kocie, ciepłe, pochłaniające. Spojrzał raz i już wiedział, że w tych oczach mógłby się przeglądać każdego dnia...
Jakaż ona piękna – pomyślał – ... wiosna taka piękna...- zreflektował się.
- - -
Zamknęła cicho drzwi. Nie miała sił jeszcze raz stawiać czoła rozpaczy matki i bezradności ojca. Wymknęła się po śniadaniu, gdy oboje zajęci byli domowymi sprawami. Poszła w stronę dworca nie oglądając się ani razu za siebie.
Usiadła na ławce. Pociąg miała dopiero za pół godziny. Spoglądała na ruchliwą ulicę, którą tak wiele razy przechodziła w drodze do liceum. Jej miasto, jej miejsce. A jednak stąd wyjedzie...
Naprzeciwko na ławce siedział chłopak, który od kilku minut przyglądał się jej z uwagą. Wysoki i chudy. Początkowo go lekceważyła. Nie chciała z nikim rozmawiać, ani nikomu nic tłumaczyć. Miała już dosyć rozmów...
W końcu nie wytrzymała. Spojrzała w oczy, które tak usilnie próbowały zajrzeć w jej. A oczy miał w kolorze wrześniowego jeziora, w którym wiatr pomieszał letni błękit nieba z jesienną szarością żółknącego tataraku. Poczuła, że w takich oczach mogłaby utonąć...
- - -
Dokładnie nie wiem jak się potoczyła ich pierwsza rozmowa. Wiem, że pociąg odjechał nie zabierając ze sobą ani Heńka ani Jadzi.
Heniek został w mieście, które tak polubił. Jadzia została pielęgniarką.
Kilkadziesiąt lat później trójka ich dzieci i ósemka wnucząt była ogromnie wdzięczna pani Halince z barku na dworcu, za tę dworcową herbatę, przy której Heniek i Jadzia pomieszali swoje światy. Ja również jestem jej wdzieczna, bo dzięki tej herbacie mam dziś spore grono kuzynów 
I znów - na szczęście – może dla mnie? może dla Ciebie? - przyszła wiosna. Jakaż ona piękna.... 

sobota, 9 marca 2019

Kobietom...

Była dziewiątym dzieckiem w rodzinie. Nie najmłodszym, bo było ich jedenaścioro. Nie najstarszym, nie pierworodnym. Żadnym tam oczkiem w głowie. "Kolejną gębą do wykarmienia" – jak mawiał ojciec. "Marudnym bachorem" – jak mawiała mama, gdy patrzyła na jej zapłakaną buzię. Teresa jej na chrzcie dano.

Kiedy Teresa podrosła wysłano ją na służbę. Tu posprzątała, tam wydoiła. Ważne, że rodziców odciążyła i odetchnąć im dała. Dzielnie walczyła o swój byt. Wspierała jak mogła rodzinny dom odkładając każdy grosz. Bywało ciężko. Znała dni kiedy jedynym dobrym momentem była chwila, gdy mogła zagrzać zmarznięte stopy stojąc boso w krowim placku. Nigdy się nie skarżyła. Dzielną kobietą była. Aż pewnego dnia...

Stówka

Poranek. Przed pracą wpadam zdyszana na pocztę. "Znaczek poproszę, na polecony!" - wołam od progu. Kobieta otwiera swój klaser i podaje mi właściwy. "Pięć dwadzieścia" – słyszę. Szukam w torebce, macam, grzebię – nie... Nie ma? No nie mam portfela! Gdzie jest portfel? Zgubiłam? Ukradli?

Burza mózgu. Wiem! Wczoraj na saunie byłam, plecak miałam, portfel jest w plecaku, w domu. W torebce mam tylko wiatr. "Niestety, nie wzięłam portfela. Jutro przyjdę, przepraszam" – rzucam w stronę okienka i wychodzę. Ech :/

Sanatorium

Dostałam przydział do sanatorium. Miejscowość (to chyba nawet nie wieś?), yyyy – miejsce raczej
odludne. Tylko jedno sanatorium, kościółek, las, las, rzeka, las. No i jeszcze las. Tyle.

Wrzucam na grupę sanatoryjną pytając o opnie. I czytam:
- ośrodek jak spa, ale... nic tylko pić bo nuuuuda
- wkoło dzicz, można samemu zdziczeć
- ośrodek ok, ale psy tam łańcuchami szczekają
- na trzeźwo nie idzie wytrzymać, po tygodniu mi już ten las tak śmierdział...
- pokoje głównie jedynki można dostać depresji
- basen metr na metr
- wiej kobieto ile sił w nogach!

Myślę: Jest źle. W alkoholizm wpadnę, od siedzenia w pokoju w pojedynkę sfiksuję, łańcuchem zacznę szczekać, hmm... Co robić?

Szczęście w nieszczęściu wyjazd kolidował z obowiązkami zawodowymi. Złożyłam do NFZ prośbę o zmianę miejsca i terminu (a co!). Czekałam 3 dni.
Dostałam fajną miejscowość, ładny znany kurort, ale za to sanatorium... powiedzmy głęboki PRL. Mocno głęboki (w opinii niektórych w swej głębokości dna sięgający 😱). I znów czytam opinie:
- ośrodek masakra, dobrze że jest gdzie pić na mieście
- pościel śmierdzi, sprzątaczka jedną ścierą myje kible i stoły
- pokoje porażka, dobrze że można wyjść na miasto, bo miasto super
- mało jedzenia, trzeba jeść na mieście
- słabe zabiegi, ale za to jest spory basen
- nie ma pokoi jedynek... a jak ci się jeszcze trafi jakaś zmora w pokoju mendząca.... tylko pić! (pewnie na mieście? :p )

Wniosek:
Kurort nie kurort człowiek nie wielbłąd i pić musi. Albo w pokoju albo na mieście. Albo mu las śmierdział będzie albo pościel. Albo dostanie depresji z samotności albo szału z racji dziwnego współlokatora. Tak czy siak wróci inny niż pojechał. Czy lepszy? Okaże się. Byle zdrowszy. Jadę ;)

Małgosia

Siedziała na starym, poplamionym materacu. W jednej dłoni trzymała słoik do połowy wypełniony kompotem z wiśniami, w drugiej ściskała piętkę chleba. Nasłuchiwała. Małgosia.

Pamiętam kiedy pierwszy raz zeszłam z przyjaciółką do jej piwnicy. "Chodź – mówiła – coś ci pokażę...". Była pewna, że ma tam kota lub chomika, którego ukrywa przed rodzicami. Uwielbiała zwierzęta, marzyła by być weterynarzem. Betonowe piwnice bloków z wielkiej płyty. Któż ich nie znał...To tam toczyło się nasze "podziemne" życie. Znaliśmy wszystkie zaułki, przecisnęliśmy się przez wszystkie okienka. Czasem ktoś nas pogonił, ale i tak wracaliśmy niczym bumerang. Ciemność kusiła tajemnicą. Niejedną jak widać...

poniedziałek, 18 lutego 2019

Byle do wiosny...

Usiadł ławkę obok, w dworcowej poczekalni, w dużym mieście na południu kraju. Nie tak brudny jak inni bezdomni, nie tak zrezygnowany. Miał w sobie jakąś iskrę, jakąś namacalną chęć życia...

Coś w jego wyglądzie sprawiło, że zamiast zagłębić się w lekturze, zgłębiałam rysy jego twarzy. Uchwycił moje spojrzenie. Uśmiechnął się. Odwzajemniłam.
- Z daleka?
- Z daleka. Z Lubelskiego.
- To daleko. Byłem kiedyś… Tadeusz – przedstawił się, lekko skłaniając głowę.
- Anna… - Witaj Anno, Anko, Aniu. Jak wolisz?
- Sam wybierz
Roześmiał się. Śmiał się ładnie, tak jak lubię, bo najbardziej oczami. Lśniły kocią zielenią, tak kontrastującą z brudnym, topniejącym śniegiem na parapetach okien.

czwartek, 14 lutego 2019

MOTYLE

Miał dwadzieścia lat i motyle w brzuchu. Nazwijmy go Sławkiem.

__________
Podobała mu się tak bardzo, że nie jadł, nie pił, nie spał. Sarnie oczy, ciepły uśmiech. Musiała być jego. Już, teraz, zaraz. Ona jednak w gorącej wodzie kąpana nie była i trzymała go na dystans. "Szanowała się" – mówili. Tak długo za nią chodził, tak gorąco namawiał, tak żarliwie prosił, że w końcu uległa. Potem wzięli ślub i zamieszkali z teściami. "Jestem twoim niewolnikiem – mawiał – przy tobie mam motyle w brzuchu, przy tobie czuję, że naprawdę żyję!".

Rodziły się dzieci – jedno, drugie, trzecie... Czas mijał szybko i równie szybko mijał trzepot motylich skrzydeł...

JAJKO

Do śmiechu mi wcale nie jest, ale...
No nie byłabym sobą, gdybym nie opisała ;)

Sobota, popołudnie. Kawę na ławę stawiam. Nie w przenośni, dosłownie. Stawiam i nagle... Ja mi coś nie łupnie w plecach, jak mnie prąd nie przejedzie, a ból... Matko moja, w życiu mnie tak nie bolało (już nieraz bolało jak diabli, ale nie aż tak). Straszne. Nie panuję nad sobą i wrzeszczę wniebogłosy.
Syn wypada z drugiego pokoju: - Co jest....?!? O rany... Znów kręgosłup?!?
Nie odpowiadam, bo krzyczę.
Syn: Matko moja bolesna....
Dalej krzyczę, ruszyć się nie mogę, dotknąć się nie dam. No dysk jak ta lala... Kątem oka widzę, że drzwi do mieszkania się otwierają i staje w nich sąsiad.
- Pani Aniu! Co się dzieje? Na klatce panią słychać! Co jest...?.
Staje w progu pokoju, patrzy i stwierdza:
- Pani się nie rusza! To dysk! Miałem tak samo. Boże, wiem jak to boli. A najgorsze jak idzie w jądro... Nie idzie pani w jajko?
Łzy mi płyną po twarzy. I słowo daję, że gdyby nie z bólu to ze śmiechu bym łkała :D

ps. Dziś jest ciut lepiej. Daleko mi do zdrowia i szlag trafił ostatnie dwa miesiące rehabilitacji, ale... Cieszę się, że nie jest jeszcze najgorzej. Bogu dzięki nie poszło mi w jajko... ;)
Miłego i zdrowego(!) tygodnia :)

czwartek, 31 stycznia 2019

Raz dwa trzy...

Raz dwa trzy.... Matka
......................................
Spotkałam ją na jednej z plaż w Okunince. Słomkowy kapelusz z błękitną wstążką, beżowe okulary i inwalidzki wózek. Patrzyła w stronę ostatnich drgających na falach promieni sierpniowego słońca. Mężczyzna – na oko pięćdziesięcioletni – pochylał się nad nią zadając pytanie, którego nie słyszałam. Po chwili odszedł szybko w stronę hotelu, oglądając się raz po raz za siebie. Był jak ptak, który nie chce ani na moment spuścić pisklęcia z oka.
Nagły powiew wiatru, a może jej niezgrabny ruch, sprawił, że kapelusz spadł w piasek wprost pod moje stopy. Schyliłam się, by podać go starszej pani. Przez moment skupiła na mnie mlecznoniebieski wzrok. Przez ułamek sekundy zajrzałam w smutek.

środa, 23 stycznia 2019

Szklanka

Wróciłam po pracy do domu. Szykujemy z synem obiad. Opowiada jak to doślizgiwał się dziś do Lidla. "Na łyżwach zajechałbym szybciej i to bez jednego przeskoku. Lodowisko całą drogę!" - stwierdza.
Doskonale to rozumiem. Sama chcąc dojść do pracy kilka dni temu nie miałam najmniejszych szans wygrania z żywiołem…

Na rogu Szwoleżerów i Szkolnej bez najmniejszego uprzedzenia, ni stąd ni zowąd, zaczęłam sunąć w dół. Rozpaczliwie próbowałam uchwycić się czegoś nim runę jak długa na lód (wyobrażam sobie jak to wyglądało, to moje "Łoooooo!", jazda w dół i machanie w powietrzu torebką ;) )

Tego dziecka powinno nie być...

Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził ...