sobota, 17 sierpnia 2019

Tego dziecka powinno nie być...


Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził się upragniony syn. Niczego do szczęścia nie było im już potrzeba. Uśmiechali się do siebie. Uśmiechał się Pan Bóg z nieba.

Minęły dwa lata kiedy okazało się, że znów jest w ciąży. Cieszyła się bardzo.
Doskonale pamiętam dawny wspólny rodzinny wyjazd nad morze, kiedy spacerowałyśmy sopocką plażą, a ona rozanielona mówiła: "Dla mnie największym szczęściem jest mieć rodzinę, dzieci... Kiedyś będę taką miała. I dużo dzieci... "- uśmiechała się wtedy do swoich siedemnastoletnich marzeń.
Niestety... tym razem poroniła. Dla niej była to strata upragnionego dziecka, które już pokochała, choć jeszcze nie widziała, nie poczuła jego ruchów, nie przytuliła. Czuła zimno pustki pod sercem i zimno żałoby w sercu. Płakała.
- Jeszcze będzie pani miała dzieci... - pocieszał ją ginekolog na kontrolnej wizycie, niedługo po poronieniu. - Niech się pani nie martwi....jest pani młoda...zaraz...
Zaraz! Mój Boże...

Badanie usg wykazało, że na niewygojonym jeszcze miejscu po straconym dziecku rozwija się...kolejna ciąża!
- Jest pani w ciąży! Ale... To dziecko nie przeżyje... Ta ciąża się nie utrzyma. To byłby naprawdę cud... na ranie...? Proszę się przygotować na najgorsze... Tego dziecka w zasadzie już nie ma...

Wróciła do domu pełna mieszanych uczuć. Jest dziecko, takie czekane i bliskie, a z drugiej strony ryzyko ponownej żałoby... Nie wiedziała co myśleć. Więc postanowiła nie myśleć. A że była głęboko wierząca, szepnęła tylko w stronę nieba: "Ty się tym zajmij..., proszę..."

W karcie ciąży wpisano jej kilka przyjęć do szpitala. W karcie szpitalnej pojawiały się wpisy: "Prawdopodobnie martwa ciąża...", "Pacjentka w początkowej fazie poronienia", "Ciąża martwa", "Obumieranie płodu" itd. Za każdym razem kategorycznie odmawiała wykonania zabiegu. Dla niej to zawsze było jej dziecko, a nie martwe komórki płodu. Nie i koniec. Z maniakalnym uporem, na granicy szaleństwa jak się niejednem wydawało.

Przeleżała dziewięć miesięcy. Wstawała tylko do łazienki, z bólem i największą ostrożnością. Rodzina i przyjaciele, sąsiedzi i znajomi, kto mógł i kto chciał zajmowali się wszystkim w domu i przy pozostałej dwójce dzieci. A chciało o dziwo wielu. I doczekali się...

Urodziła się zdrowa, śliczna dziewczynka. Od małego niezwykle ruchliwa. Małe srebro.
- Chciałam jej dać na imię Ania, ale... - mówiła do mnie zaraz po porodzie – ale jeśli będzie z niej taka artycha i pędziwiatr jak ty... (to do mnie, do skręconej wiecznie cioci Ani ;) )... to może dodam "H"? Może jako Hanna będzie mniejszym wiatrem?

Hania jest największym wiatrem jaki mamy w rodzinie :D Pełno jej wszędzie i energia ją rozpiera. Ma już kolejnego młodszego brata i może nim do woli dyrygować. Dyryguje też starszym rodzeństwem, bo dryg do rządzenia każda Ania-Hania we krwi nosi ;)
Jest jak tornado, gdy wpada do pokoju. Tornado, które nie ma pojęcia, że jej mama na dziewięć miesięcy zatrzymała swoje życie, by ofiarować życie jej. I że wszyscy wkoło wstrzymali oddech czekając na jej pierwszy krzyk.

Cudownie jest dziś patrzeć, jak tańczy przy choince tarmosząc różowe falbanki błyszczącej spódniczki. Hania, dziecko, którego w zasadzie wcale miało nie być...

- Z dedykacją dla wszystkich matek trzymających się ledwo pulsującej w nich nadziei... - Ciocia Ania (am)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Tego dziecka powinno nie być...

Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził ...