piątek, 30 marca 2018

DINOZAUR

Badania mi lekarz zlecił. Żaden szał - morfologia itd. Cóż począć, zwlekam się więc rano i przed pracą (na czczo, a jakże!) gnam. (Tu dodam, że "gnam" to mocno na wyrost – szyby pozamarzane w aucie, ledwo otwór na oko wyskrobałam to jedynie 15km/h jadę....). Dotaczam się, parkuję.
Chwila zastanowienia bo ślisko – ręczny na mrozie zaciągać czy nie zaciągać? Bo nigdy nie wiem... A kij, zaciągam (Jak zaciągnę i go popsuję, to przynajmniej wiadomo gdzie ten wrak jest, a jak nie zaciągnę to mi jeszcze pojedzie w nieznaną stronę i co mi z tego że hamulec sprawny jak nie wiem gdzie moje autko? Logiczne, że zaciągam!)

Wpadam do przychodni, spieszę się, bo za pół godziny w pracy być muszę. A posadzki ślissssskie.... Fajnie, jak się połamię to od razu można się zagipsować, wszak tu lekarze wszelkiej maści, a i rtg zrobią... Mądrze pomyślane! Dopadam schodów, na górę pędzę. Taaa.... Napędziłam :/
Dziadeczek przede mną lezie. Z jednej się trzyma poręczy, z drugiej kulę ma i jakoś tak nią wymachuje... Idziemy więc: człap...człap...człap... (no już bym pewnie z litr krwi oddała...) człap... człap...
Na półpiętrze sukces: Dziadeczek się kulą bliżej nogi podparł, ja włączyłam światło mijania i na styk go wyprzedzam. "Paaaaani.... która godzina jest?" - zasapał. "Siódma dwie"-odpowiadam. "A to dziękuję...". "Proszę".

Dopadłam krzesełka pod laboratorium zanim wtoczył się za zakręt. Dziadeczek dotarł za pół minuty, wrogim spojrzeniem mnie obdarzył i posapując przysiadł. Na szczęście słowem moich wyczynów nie skomentował. Tylko siedział i zgrzytał, fukał coś sobie, nosem kręcił, mamrotał. Nie wiem, może pacierz odmawiał? Nie wnikałam. Po chwili zapytał szeptem, który chyba i piętro wyżej słyszano: "Paaaaniii, która godzina?" "Siódma osiem". "A to dziękuję". "A proszę".
Siedzę. Przede mną 7 osób (no to już nie zdążę do roboty...). Głównie dziadeczki i babeczki. Wszyscy mocno się spieszą, mowy nie ma by człeka pracującego przepuścili. I pewnie są tu już od czwartej. "Proszę!" - wykrzykuje panienka z okienka, znaczy pani rejestratorka. Babeczka z włosiem w kolorze księżowskiej stuły wstaje z krzesełka i kuśtyk kuśtyk kuśtyk... w stronę gabinetu "mknie" (Jezu... może ja zadzwonię, że urlop biorę? Bo chyba mi tu do południa zejdzie...)
 Nie. Nie będę świnia i nie będę złośLiwie komentować! Kiedyś też będę stara, to nie ma co wydziwiać czy się złościć. Łażą wolno bo im wolno. Ich święte prawo.

Jakiś młodzieniec przyszedł i się w stronę drzwi przemieszcza. Ale nici z wejścia na krzywy ryj. Dziadeczek już kulę dzierży w dłoni i unosząc ją całkiem żwawo grzmi: "Halo, młody człowieku, tu kolejka jest!!!". "Tak tak, co za młodzież...bez kultury...bla bla bla..." - wtóruje reszta.
Skuliłam się. Czekam. Młody też grzecznie przysiadł. Nie miał szans. Doszło jeszcze 2 panów w średnim wieku. Co za poranek... ("Paaaani, która godzina???" "SIÓDMA 15!" "Aaaa to dziękuję" "A to proszę!" No kurka wodna, coż on tak ten czas mierzy? Gdzie się spieszy?)

I tak nam leci ze 20 minut. W końcu moja kolej. Wchodzę, krwi mi utoczyli, wacik przyciskam i pędem w drzwi. Bo do roboty, bo już późno, późno! Ale nie tak hop się ubrać... Jedną ręką ten wacik przyciskam, a tą ręką co mi z niej krwi utoczyli próbuję się odziać. Szalik motam niezgrabnie, rękawiczki upadły, gdzie ta czapka, chyba w rękawie...ech... A tu nagle zza pleców dobiega mnie głośnie: "Paani....".
Boże.... wiem, dziadek pyta która godzina! I weź tu jeszcze człowieku w tym całym majdanie zegarka szukaj...ech.... "Panie, siódma dwadzieścia osiem!" I nie czekając dodałam: "A proszę!". I motam się dalej przy wieszaku. Ale o dziwo żadne "...która godzina?" Jednak nie padło!
"Paaaaani, czekaj..." - za to usłyszałam. Kątem oka widzę, że dziadeczek z kulą w moją stronę zmierza! Myślę: Boże, przypier...li mi jak nic, za to że go na tych schodach tak chamowato wyprzedziłam... Albo że nie taką mu godzinę zaraportowałam... Pewnie dopiero teraz to przeanalizował, zebrał się w sobie i zaraz mi się oberwie!

Ale nie! Mój Boże... Jaki on miał zryw... Jak on hożo wieszaka dopadł... Jaki mi palteczko podawał... Aż mi się czapeczka przekrzywiła i na jedno oko spadła. A co tam! Szarmancki gest nieraz ofiary wymaga - tusz lekko rozmazany, ale grunt że oko niewybite ;) A reszta patrzy jak się w kąciku miąchamy – ja, dziadunio, paltocik, czapeczka, kula i wacik co mi w rękaw wpadł.

Chwila piękna to była, rzadka. Młodsi już się tak miąchać nie potrafią. Nie to pokolenie, inne myślenie... Gdzie dziś ci mężczyźni, co to palteczko podadzą kobiecie obcej, niezgrabnie szalik motającej? Na wymarciu kochani, na wymarciu! Czasem się jeszcze taki dinozaur trafi, co na trzech nogach chodzi, ale jeszcze wie, pamięta, co to znaczy dżentelmenem być!

Może ja jestem staromodna, może oczekiwania dziwne mam, ale... no wzruszyłam się. Przy morfologii w przychodni się wzruszyłam. Mi chyba jednak niewiele do szczęścia potrzeba... ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Tego dziecka powinno nie być...

Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził ...