czwartek, 1 lutego 2018

AUTOBUSY CZERWIENIĄ MIGAJĄ...

Od jakiegoś czasu jestem zmotoryzowana. Wygodne, nie powiem. Ale i strata przy tym wielka. Bo jak sięgam pamięcią wstecz, tak przypomina mi się wiele pięknych, ba! - przełomowych nawet w mym życiu momentów, związanych z autobusami właśnie. Trochę żal, że teraz mnie to wszystko omija...

Pamiętam znamienny dzień, gdy autobus zatrzymał się przed zamkniętym przejazdem kolejowym. Stary grat, telepało nieziemsko. Stoję na tylnej platformie. Glany wtedy miałam, krótkie gatki i obcisłą koszulkę. Czekam aż ruszy...
Spoglądam w dół bo coś kątem oka widzę, że się koło mnie porusza. Patrzę. Nie, nie wierzę. Znów patrzę. A to mój brzuch żyje sobie swoim własnym życiem! To sadło wprawione w ruch rykiem silnika wibruje niezależnie od mej woli! Co za groza! Jak ja się wtedy za siebie wzięłam... 2 miesiące później ważyłam 48kg (i wyglądałam jak śmierć na chorągwi!). Jakaż byłam dumna z siebie i z tego, że mnie autobus tak odmienił... (młode to jednak durne ;))


Pewnym zimowym wieczorem wracałam ostatnim autobusem od mamy. Ciemno, zimno, kilka osób na pokładzie. Nagle wsiadło paru młodych facetów i zaczęli "przysiadać się" po kolei do pasażerów. Ekipa z serii "zatroskani", czyli tacy co to zawsze łapiąc z kimś kontakt wzrokowy pytają: "Masz jakiś problem?". Z zasady nikt nie ma. Starszą panią sobie odpuścili, bo lekko przygłucha i nie mogli konwersacji rozwinąć. Matka z córką przysięgły, że grosza nie mają, a facet z przodu już się odgrażał, że na policję dzwoni... Pobziuczeli coś do kierowcy, który wysiadać nakazał, że przecież oni "więzi ze społeczeństwem zacieśniają" i jeszcze do mnie wystartowali. Jeden o wzroku mętnym zasiadł obok mnie, drugi na siedzeniu przede mną frontem w moją stronę. I standardowo: A dokąd to się jedzie? A co się tam w siateczce ma? I coraz mniej to miłe, coraz bardziej nachalne, coraz większe obawy mam... Rozważam czy nie wysiąść, ale jak? Gdzie? A jeśli za mną pójdą? Strach i na swoim przystanku wysiadać...
Atmosfera robi się gęsta, ja w kropce, w tym momencie przysiada do nas jeszcze jeden facet, frontem do mnie i jedziemy w czwórkę. Nic, tylko karty wyjąć i w brydża grać. On patrzy... Czuję na sobie jego wzrok... Ja nie patrzę, drapieżcom się w oczy nawet nie zerka. I wtedy słyszę: Panowie, zostawcie ją. Ona mi kiedyś śpiochy dała. Zbaraniałam do reszty. Jakie śpiochy ja temu facetowi dałam? Patrzę z zaciekawieniem – nie, nie jest w śpiochach, spodnie ma. Nie wygląda na pacjenta szpitala psychiatrycznego, ale kto go tam wie? Nic nie rozumiem. W życiu nie widziałam, w śpiochy nie odziewałam!
Docieramy na mój przystanek. Wola nieba – wysiadam. A oni za mną! No pięknie... Ten od śpiochów mówi: Niech pani idzie, podprowadzimy... O Jezu, mam wariata na karku... Myślę: Ok, skręcę i wejdę w najbliższą otwartą klatkę. Jak odejdą to pójdę dalej. Jak wymyśliłam, tak realizuję: W stronę najbliższej kamienicy szybko zmierzam i planuję wejść. Blisko drzwi ten od śpiochów pyta: To pani się przeprowadziła? Nie wytrzymałam. Odwracam się i mówię: O co panu chodzi? W czym jest problem?
Zatrzymali się. A ten od śpiochów, lekko zmieszany, półgłosem mówi: Bo pani mieszkała o tam (pokazuje w stronę gdzie faktycznie mieszkam), dwie ulice stąd. Ja wtedy po domach chodziłem i zbierałam ubranka dla syna. I pani dała. I pół chleba... Przypilnować pani chciałem, żeby bezpiecznie do domu dotarła...
Tego jeszcze nie było! Agresor, którego się obawiam nagle okazuje się być moim bodyguardem? Takie rzeczy chyba tylko u nas! Odprowadzili mnie. Wyjścia nie było, bo znikąd człowieka. Grzecznie dobranoc powiedzieli. I poszli. Z duszą na ramieniu wróciłam do domu. Przypominam sobie, że może miesiąc wcześniej jakiś mężczyzna z rocznym dzieckiem na ręku do drzwi zapukał, o ubranka prosił i chleb. Mówiłam, że poszukam, żeby za pół godziny przyszedł. Był, wziął. Twarzy rzecz jasna nie zapamiętałam. Pamięci do twarzy nie posiadam. Może to był on? Może.

Innym razem – piękny dzień – Wszystkich Świętych, autobus zatłoczony, jedziemy na cmentarze. Wiadomo – każdy ma w ręku jakiś wiecheć, znicze dzwonią, ścisk, tłok, obłęd istny. Co przystanek ktoś wsiada lub wysiada, co z czasem staje się już niemożliwe. Nie ma szansy by wsiąść ani by wysiąść. Jedziemy wszyscy albo nikt. Mój syn do dziś wspomina tę jazdę. Twierdzi za każdym razem: "Wiesz mamo... ja stałem przy samym oknie, plecami na szybie. W którymś momencie patrzę, a między mną a oknem są jeszcze 2 osoby i jakiś wieniec! Skąd???" Autobus niewątpliwie był gumowy ;) Pamiętam, jak na którymś przystanku słychać było wołanie mężczyzny: "Ludzie! Ja chcę wysiąść! Wypuśćcie!" Ale nie ma mowy! Gdy ktoś tylko wystawił nogę z autobusu już żadną miarą nie wsiadłby z powrotem. A jechać każdy chciał. Więc nikt nie drgnął.
Facet na próżno prosił, wołał, klął – ani drgnęło. W którymś momencie jakiś zdecydowany jegomość zakrzyknął: "Nie jęcz pan! Jedź pan z nami!" "Jedź pan z nami, jedź pan z nami!" radośnie podłapali ludzie. I w tym rytmie dojechaliśmy na końcowy, czyli cmentarz na Mościckiego.
Do dziś mnie bawi owo: "Jedź pan z nami...!" :) (Facet faktycznie dojechał z nami :D)

Nie, no naprawdę mi żal, że już autobusami nie jeżdżę. Tyle mnie omija!
Może warto do tego wrócić? Chociaż... Może one już są inne, może mniej urokliwe skoro już nie czerwone?
Hmm....


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Tego dziecka powinno nie być...

Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził ...