wtorek, 20 lutego 2018

KIEDYŚ MOŻE TY...?

Nie jest tajemnicą, że co roku w lutym roznoszę decyzje podatkowe. Po domach, mieszkaniach, zazwyczaj na tych samych ulicach. I najczęściej jest to szybkie dzień dobry, podpis, do widzenia. I po temacie. Ale nie u niej. Nie u pani Karoliny...

Pani Karolina ma 86 lat, mieszka sama i jest dość zniedołężniała. Co roku zauważam znaczący postęp choroby i niestety spadek formy. Fizycznej, bo głowa u niej pracuje wyśmienicie! Co roku siadam i kilkanaście minut rozmawiamy.
Od zawsze przywodziła mi na myśl moją babcię i zazwyczaj porównywałam jej stan do stanu mojej babuni. Przez lata pani Karolina wypadała na jej tle dużo gorzej, bo ledwo powłóczyła nogami idąc od drzwi wejściowych do pokoju, gdzie przy stole kwitowała mi odbiór. W tym roku mojej babci już nie ma. Pani Karolina wciąż żyje. Tyle że co to za życie....


Na stole stos leków, 2 szklanki zimnej herbaty, blaszana miska z zimną zupą mleczną. Ale jest ciepło, w piecu napalone. Siadamy. Ręce jej drżą, ledwo utrzymuje długopis. A musi jakoś się zmobilizować by napisać dość długie imię i nazwisko. Mozolnie kaligrafuje.
Rozglądam się. I nie byłabym sobą gdybym nie zapytała:
- Pani Karolino.... Kto się Panią opiekuje? Długopis zatrzymuje się po literce s. Kobieta podnosi wzrok, zza grubych szkieł patrzą na mnie wyblakłe oczy starego człowieka.
- Mną....? Córka czasem przyjdzie...
- A kiedy była ostatnio?
- W czwartek dzwoniłam do niej żeby przyjechała, bo coś ciepłego bym zjadła, cokolwiek, żeby kartoflanki chociaż zgotowała... Ale ona mówi, że nie wie czy znajdzie czas. A dziś poniedziałek już...
- I nie było jej?
- Nie było.... Ja mówiłam, że dam na bilet, że na taksówkę, ale ona czasu nie ma...
- A innych dzieci Pani nie ma?
- Syn w Koninie... Pielęgniarka dziś była cukier mierzyć to mówiła, żebym pomoc najęła. Ale za co? Za co? 800zł. mam a mieszkanie z czego opłacić? Nie stać mnie. Żeby tak córka choć zupy na tydzien zgotowała to bym odgrzała, a tak sama... Pani patrzy jak mi ręce chodzą...
Patrzę na powykręcane palce, trzęsące się dłonie, oparte o krzesło dwie kule. Starość. Parszywa, niewdzięczna, straszna. Tak mi znana z zeszłego roku ze szpitalnych oddziałów, widoczna w twarzach samotnych, których nikt nie odwiedzał, którzy nie mieli nadziei na zmianę...
- A sąsiedzi? - pytam. Nie pomagają, nie zaglądają do Pani?
- Ech... Czasem proszę by mi chleba kupili. Czasem kupią, a czasem powiedzą, że nie są parobkami starych ludzi...

Ociera łzy. Ja też ukradkiem. Lubię ją, zawsze przypomina mi moją babcię. Pamiętam, jak opowiadała o tym, że w 1943 roku Niemcy rozstrzelali jej tatę. Że bieda była, że mama wyszła powtórnie za mąż, a ojczym jej nie lubił. Ale mimo tego na stare lata się nim zajmowała aż do śmierci. Sądziła pewnie, że kiedyś i nią ktoś się zajmie...
W myślach znów rodzi mi się pytanie: Czy powinnam zadzwonić do jej córki? A może zgłosić ją do jakiegoś programu opieki? Ale czy mam prawo się wtrącać, czy ona tego chce? A może po prostu stanąć przy garach i zupy nagotować?

Zbieram się powoli, bo zeszło nam z pół godziny. Przede mną jeszcze wiele mieszkań. Idę powoli długim korytarzem w stronę drzwi, pani Karolina sunie za mną z wielką trudnością. Rozmawiamy o tym, że posiadanie dzieci nie jest żadną gwarancją spokojnego dożycia swoich dni. Ona jest tego żywym przykładem. Przy drzwiach stoi lodówka. Kobieta otwiera ją, wyjmuje i siłą wciska mi jabłko. Naklejka Biedronki. Prosi bym wzięła, choć mocno się wzbraniam. Gdzie takiej biedzie jeszcze coś odebrać? Ale ona upiera się że koniecznie, że chce coś dać za to że dałam jej swój czasu i uwagę. Biorę, dziękuję. To zawsze jest tak, że ten kto nie ma odda ostatnią rzecz, a temu co ma zazwyczaj wszystkiego żal...
- Może ja pójdę do sklepu? Kupię coś Pani. Może czegoś trzeba? - pytam już w drzwiach..
Uśmiecha się z wdzięcznością, ale już dziś jej sąsiadka pół chleba przyniosła. I dodaje:
- Wie pani.... Ja kiedyś do brata dzwoniłam to pomógł, ciocia była i kuzyni i koleżanki, ale... Oni wszyscy umarli. Nie mam już kogo poprosić.... Mankietem ociera łzy. Żegnam się, zamykam drzwi. Mam ochotę siąść na schodach i płakać.

Nie umiem tak po prostu otrząsnąć się jak kaczka z wody i zapomnieć. Pukam więc naprzeciwko. Otwiera mi młody chłopiec, "rodziców nie ma w domu". Pukam po przekątnej -nikogo. Pukam obok - otwiera mi mężczyzna. Pytam wprost, bo nie mam nic o stracenia:
- Przepraszam.... Byłam u pana sąsiadki przez ścianę, pani Karoliny... Bieda taka, że serce się kraje. Samotność taka, że nie sposób na to patrzeć. Pan mi powie - tam do niej ktoś przychodzi, pomaga? Ona ma dzieci?
Mężczyzna nie wyglądana na specjalnie zaskoczonego. Wpuszcza mnie do mieszkania, sadza przy stole. Teraz on opowiada: Widzi pani.... Ona ma troje dzieci. Syn w Polsce daleko, córka jedna tu w Rejowcu i rzadko przyjeżdża. Oni na mieszkanie pani liczą, ale matki zabrać nikt nie chce... I trzecia córka to zakonnica. Przytułek prowadzi dla starych osób, taki dom opieki. I żeby matki swojej nie zabrać? Wyobraża to pani sobie? My się tu wszyscy w klatce temu dziwimy... Nie pytam go kto jej odmawia kupienia połówki chleba twierdząc, że nie jest parobkiem starych ludzi...
 - A jakaś opieka? Nie można jej jakoś pomóc?
- Eeee, ona ma opiekunkę. Na 2 godziny dziennie przychodzi. Ale zanim ta babka doczłapie do drzwi i jej otworzy to z godzina mija. A kluczy nie da, bo dziwaczna jest.
(To ciekawe...Mi co roku drzwi otwiera w 2-3 minuty. Nigdy godziny nie stałam na progu, ale nie komentuję. Nie chcę rozdrażniać.)
- Wie pani... Ja 32 lata nie mieszkałem w Chemie. Ale moja mama na raka zachorowała i wróciłem. 2 lata się nią dzień w dzień zajmowałem. Moim zdaniem to normalne...
Moim też. Nie wyobrażam sobie głodnej i chłodnej matki, babki czy choćby sąsiadki. Nie mogłabym spać, żyć, czuć się człowiekiem wiedząc, że ktoś tam ode mnie zależny nie miał dziś w ustach gorącej zupy czy kawałka chleba...

Nie piszę by oceniać! Jestem od tego daleka. Wiem jakim obciążeniem jest codzienna pomoc niedołężnej osobie łączona z pracą i domowymi obowiązkami. Nie znam wersji córek i syna, nie wiem jaką matką była pani Karolina, nie wiem co kieruje myśleniem otaczających ją ludzi. Piszę tylko o tym, że starość i tak jest niezwykle trudna, bolesna, ciężka. Ale jeśli dołożymy do niej samotność, to doprawdy nie wiem jakie siły trzeba mieć w sobie, by rano znów wstać i przez pół dnia wypatrywać w oknie czy nie idzie ktoś bliski, nasłuchiwać znajomych kroków na schodach...

Nie bądźmy na Boga obojętni! Wiem, że nie każdemu da się pomóc, nie o każdym się wie i nie sposób wszystkim wkoło ulżyć. Ale jeśli macie gdzieś przez ścianę jakąś samotną panią Karolinę - zapukajcie. Przyniesienie dodatkowej bułki ze sklepu to nie jest wielki kłopot. Może talerz zupy, może kawałek ciasta w niedzielę? A może chwila rozmowy, uwagi, troski? Takim ludziom często nie na tym jedzeniu czy wygodzie już zależy, ale pragną świadomości, że jeszcze kogoś obchodzą, że świat o nich jeszcze zupełnie nie zapomniał...

Zjem dziś swoje jabłko. Najsłodsze jakie w życiu dostałam. Wstyd mi, że jest jak jest na tym świecie. I czuję się winna. Bo tak naprawdę poza rozmową nie dałam jej niczego. A przecież na pewno coś jej mogę zaoferować... Przemyślę to. Kiedyś może i ja będę stara. I wróci do do mnie każde dane dobro i każde zaniedbanie. I wszystkie zaniechania. Obym nie musiała gorzko ich żałować...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Tego dziecka powinno nie być...

Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził ...