wtorek, 26 grudnia 2017

POLEŻEĆ SOBIE...

Pamiętam jak dziś, choć było to dokładnie 10 lat temu...

Położyłam się spać zdrowa jak jałówka (żeby "młody byk" nie powiedzieć) a rano... koniec. Zero
ruchu, ból aż świeczki w oczach... - kręgosłup. Bez przyczyny, ostrzeżenia, zapowiedzi. Nic. I teraz rób co chcesz – kłoda. Dno.

Leżę i stękam. Godzinę, dwie, kilka... Jest tylko gorzej, wstać nie mogę, siąść nie ma opcji... Po dobie jestem już pewna, że nie przejdzie, że samo nie minie. A przeciwbólowe nie działają. Żadne. W żadnej ilości. A zeżarłam już wszystkie (nic mnie nie obchodziło jakieś tam przedawkowanie!). Spania nie ma, życia nie ma.


W połowie drugiej doby (a weekend to był, więc mnie nikt z pracy nie szukał, ani do lekarza nikt nie wlekł) chłop mi się wściekł, że "już dłużej na to patrzeć nie może" i na pogotowie pomaszerował (a blisko było, na Wołyńskiej wtedy, rzut beretem). Idzie, zgłasza, wzywa. A pani w okienku, że niestety ale "nie przyjadą bo on wzywa słownie, nie zaś telefonicznie", jechać do szpitala każą.
No to mój wychodzi z budynku na schodki, dzwoni. Rozmowa taka sama, ale już telefoniczna, więc zgłoszenie przyjęte. Jadą! Jadą a on biegnie, bo to 3 bloki dalej. Wpadł zaraz za ekipą pogotowia.

Lekarka miła, pełna zrozumienia, stos pustych opakowań po lekach obejrzała, o "leczenie" wypytała, kartę wypełniła, zastrzyk zleciła. I zaczęło się...
Leżę, piżamka pomięta, pościel rozmemłana bo się rzucam jak wesz na kożuchu z bólu drugą dobę, włos w nieładzie, makijażu rzecz jasna nie mam. Chłopak z pogotowia do zastrzyku się szykujący jak młody bóg... No wstyd. Nawet w takim stanie wiem, że totalna porażka – nie, dziś nie zagwiazdorzę :/ Jakimś cudem na boku się kładę, a on że tak powiem "od dupy strony" mnie zachodzi. Gacie opuszczam i czekam...
On: Czy... my się aby nie znamy...? (Boże słodki... Mój stoi obok łózka i patrzy. Czaszki w oczach! A ten pielęgniarz – ni cholery nie znam! - jak mój tyłek ujrzał to nagle sobie znajomość ze mną przypomina!!! No wyobraźcie to sobie!!!)
Ja: My.... ? (głos mi w gardle więźnie, z bólu rzecz jasna)
On: No takie mam wrażenie...
(Stęknęłam. Igła weszła. Czemuż mój chłop nie wyszedł? Do kuchni chociażby, herbatki mi zrobić? Nie. Stoi uparcie i oka nie spuszcza, uszy jak radar nastawione... O Jezu...)
On: Czy pani na Wolności kiedyś nie mieszkała?
Ja: Mieszkałam.... (to mój koniec...jak nic...)
On: A brata ciotecznego pani nie miała na Wolności 16?
Ja: No miałam...
On: Bo ja jego kolegą jestem. Pamiętam panią. W piaskownicy się razem bawiliśmy...

Jezu kochany, jak myśmy się bawili! A jakże! Jak ja sobie to przypomniałam! (Ni cholery, ale co tam pamięć, jak tu nagle zwracają mi honor, cnotę, cześć! Już nie jest mój tyłek podejrzany, że rozpoznany! Jemu twarz się kojarzy! Z piaskownicy! Kochany chłopaczyna....! No brata kolega, no przecież!)
A mój stoi w drzwiach, futrynę podpiera, uśmiecha się znów czule... Jak dobrze... Już nie boli... Uff...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Tego dziecka powinno nie być...

Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził ...