W czerwcu dostałam pismo z przychodni.
Otworzyłam lekko przestraszona, bo czego mogą ode mnie chcieć?
Treść mnie zmroziła. Proszą o "pilne skontaktowanie się z
placówką z powodu nieprawidłowych wyników badań". Badania
robiłam, owszem. Profilaktycznie, jak co roku. Czyli wyszły źle...
Rak. Tak pomyślałam. Bo cóż innego zmusiłoby przychodnię do
pisania listu, kiedy na wizycie pojawiłabym się znów za tydzień,
czy dwa?
Dzwonię. Pielęgniarka zapisuje mnie na najbliższy możliwy termin, czyli na kolejny dzień rano (Szybko. To chyba niedobrze...). Idę. Lekarz jest poważny. Nie straszy, ale też nie tryska optymizmem. Wypisuje skierowania do Lublina na różniaste badania. Każde wrócić z wynikami. Podaje namiary na placówki, które owe badania wykonają. No rak – myślę – jak nic. Wręcza mi osławione "nieprawidłowe wyniki", z których jak dla mnie nie wynika nic, ale dla niego są powodem do wszczęcia alarmu. Dziękuję, wychodzę.
Dzwonię do Lublina, zapisuje się do odpowiedniej przychodni. Czekać trzeba 3 tygodnie. Czekam (może nie umrę...). Doczekuję owego dnia, jadę. I wtedy się zaczyna....
Dzwonię. Pielęgniarka zapisuje mnie na najbliższy możliwy termin, czyli na kolejny dzień rano (Szybko. To chyba niedobrze...). Idę. Lekarz jest poważny. Nie straszy, ale też nie tryska optymizmem. Wypisuje skierowania do Lublina na różniaste badania. Każde wrócić z wynikami. Podaje namiary na placówki, które owe badania wykonają. No rak – myślę – jak nic. Wręcza mi osławione "nieprawidłowe wyniki", z których jak dla mnie nie wynika nic, ale dla niego są powodem do wszczęcia alarmu. Dziękuję, wychodzę.
Dzwonię do Lublina, zapisuje się do odpowiedniej przychodni. Czekać trzeba 3 tygodnie. Czekam (może nie umrę...). Doczekuję owego dnia, jadę. I wtedy się zaczyna....
Jestem o czasie, kolejka ponad normę. Ale nie narzekam, przywykłam, czekam cierpliwie. W końcu przychodzi moja kolej, wchodzę. Miała być pani doktor, jest pan doktor. Młodziutki chłopak, na mój gust tuż po studiach (jeśli nie na praktyce :D). Wypytuje po co, skąd, wiek, choroby, bla bla bla... W końcu stwierdza: "Ja pani tego badania nie zrobię, bo nie mam uprawnień. Lekarza który wykonuje to badanie dziś nie ma. Jest na urlopie..."
Patrzę i nie bardzo rozumiem. Zapisałam się na konkretne badania, wzięłam urlop, dojechałam do innego miasta, żeby usłyszeć że niepotrzebnie? To nie mogli zadzwonić i przełożyć, odwołać, poinformować? Zwerbalizowałam to, a jakże!
Lekarz nazbyt się moim wywodem nie przejął. Ujął to krótko: "Albo praca albo zdrowie. Pani wybór". No jasne. Tylko, że nie bardzo wiem w czym mi zdrowotnie ta wizyta pomogła? Bo mój pobyt w gabinecie nie miał najmniejszego sensu.
Wychodzę, idę do rejestracji. Zgłaszam, że badania nie było.
Pani w rejestracji: Jak to nie było?
Ja: No nie było. Nie ma tego lekarza.
Pani w rejestracji: Nie ma? Nic nie wiem...
Ja: No nie ma.
Pani w rejestracji: I nikt pani nie przyjął?
Ja: Przyjął. Lekarz. Ale jedynie wpisał dane do karty i tyle.
Pani w rejestracji: Aaaaa.... Czyli wizyta jednak się odbyła?
Ja: No odbyła...
Pani w rejestracji: Czyli wszystko w
porządku.
Nerwa mam. Opanowuję. Tłumaczę, żenie w porządku, bo badanie nie było...
Ja: Niech mnie pani zapisze na dzień, kiedy jest ta lekarka
Ja: Niech mnie pani zapisze na dzień, kiedy jest ta lekarka
Kobieta szuka, zapisuje za kolejne 3
tygodnie. I znów czekam....
W przeddzień kolejnej wizyty dzwonię.
Dzwonię, bo już tej przychodni nie ufam...
Ja: Dzień dobry. Chciałam się upewnić, czy jutrzejsze badanie się odbędzie (podaję nazwisko, lekarza)
Ja: Dzień dobry. Chciałam się upewnić, czy jutrzejsze badanie się odbędzie (podaję nazwisko, lekarza)
Pani w rejestracji: Tak. Jest pani
zapisana na jutro
Ja: Dobrze. Świetnie. Ale chcę wiedzieć, czy lekarz na pewno będzie?
Pani w rejestracji: A skąd ja mam wiedzieć? Trzeba pytać lekarza!
No tak, oczywiste...
Ja: W jaki sposób w takim razie mogłabym zapytać lekarza?
Pani w rejestracji: Dam pani numer do gabinetu, pani dzwoni i pyta.
Podaje mi numer, dzwonię. Odbiera nieprzyjemna kobieta. Pytam grzecznie czy jutro wykonają mi to i to badanie.
Ona: Nie. W środy nie robimy. Tylko w poniedziałki.
Zamurowało mnie...
Ja: To po co rejestracja zapisuje na środy skoro to badanie jest tylko w poniedziałki?
Ona: Nie wiem. Pani pyta w rejestracji. U nas tylko w poniedziałki!
I rzuca słuchawką.
Dzwonię do rejestracji. Mam ochotę krzyczeć lub płakać z bezradności, ale opanowuję się. Odbiera ta sama kobieta, przypominam jej temat i pytam czemu mnie wpisuje na środę skoro to badanie jest w poniedziałki?
Pani w rejestracji: A skąd mam wiedzieć kiedy robią?
Boże.... Rejestracja na parterze, lekarz piętro wyżej. Zero komunikacji. Jak pacjent ma sobie z tym poradzić? Nie powiem, jestem dość operatywna, ale co ma powiedzieć ktoś mniej zaradny, schorowany, mieszkający gdzieś daleko? Horror po prostu! I ta bezradność.... I obojętność...
Ja: Niech więc mnie pani zapisze na poniedziałek!
Pani w rejestracji: W takim razie.... na wrzesień.... (podaje datę)
Ja: Niech będzie...
"Zły wynik" odebrałam w czerwcu. Jeśli pójdzie dobrze (jeśli!) zrobią mi to badanie we wrześniu. Wyniki będą w październiku. Ekspres prawdziwy! Człowiek poważnie chory raczej podupadnie w międzyczasie na zdrowiu. A potem usłyszy od lekarza: "A czemu pan/pani tak późno z tym przychodzi??? Gdzie się do tej pory było? Trzeba było od razu się badać!". Taaa.....
Czy mam raka – nie wiem. Wiem co mam – wkurw! Nie mam sił analizować czy mi coś jest czy nie, ile czasu mi zostało czy już nie zostało. Tak mnie wpieniają, że brak mi sił na destrukcyjne analizowanie własnego końca.
A może w tym jest sens? Żeby odciągnąć myśli pacjenta od czarnych wizji? Niech się skupi na bezsensownej wędrówce po przychodniach i szarpaninie z biurokracją. Może w tym czasie organizm sam zwalczy co złe, a człowiek gdy wreszcie doczeka badania dowie się, że jest zdrowy jak młody bóg? Oby.
A! I niech nikt mi nie mówi, że "Albo praca albo zdrowie". Bo w tym kraju by mieć zdrowie, trzeba ciężko zasuwać by zarobić na prywatne leczenie. Właśnie się zapisałam na badania - prywatnie. Bo nie ufam przychodni, że we wrześniu jednak doczekam się badań. To czysta loteria. A prywatnie zrobią mi je w innym miejscu praktycznie od ręki. Pozostanie "jedynie" poczekać na wyniki. I odetchnąć z ulgą, albo podjąć walkę z parszywcem.... Rzecz jasna też prywatnie. Bo niestety państwowo można chyba tylko niedociśnienie leczyć. Podniosą Wam gratis w większości placówek.
Ja: Dobrze. Świetnie. Ale chcę wiedzieć, czy lekarz na pewno będzie?
Pani w rejestracji: A skąd ja mam wiedzieć? Trzeba pytać lekarza!
No tak, oczywiste...
Ja: W jaki sposób w takim razie mogłabym zapytać lekarza?
Pani w rejestracji: Dam pani numer do gabinetu, pani dzwoni i pyta.
Podaje mi numer, dzwonię. Odbiera nieprzyjemna kobieta. Pytam grzecznie czy jutro wykonają mi to i to badanie.
Ona: Nie. W środy nie robimy. Tylko w poniedziałki.
Zamurowało mnie...
Ja: To po co rejestracja zapisuje na środy skoro to badanie jest tylko w poniedziałki?
Ona: Nie wiem. Pani pyta w rejestracji. U nas tylko w poniedziałki!
I rzuca słuchawką.
Dzwonię do rejestracji. Mam ochotę krzyczeć lub płakać z bezradności, ale opanowuję się. Odbiera ta sama kobieta, przypominam jej temat i pytam czemu mnie wpisuje na środę skoro to badanie jest w poniedziałki?
Pani w rejestracji: A skąd mam wiedzieć kiedy robią?
Boże.... Rejestracja na parterze, lekarz piętro wyżej. Zero komunikacji. Jak pacjent ma sobie z tym poradzić? Nie powiem, jestem dość operatywna, ale co ma powiedzieć ktoś mniej zaradny, schorowany, mieszkający gdzieś daleko? Horror po prostu! I ta bezradność.... I obojętność...
Ja: Niech więc mnie pani zapisze na poniedziałek!
Pani w rejestracji: W takim razie.... na wrzesień.... (podaje datę)
Ja: Niech będzie...
"Zły wynik" odebrałam w czerwcu. Jeśli pójdzie dobrze (jeśli!) zrobią mi to badanie we wrześniu. Wyniki będą w październiku. Ekspres prawdziwy! Człowiek poważnie chory raczej podupadnie w międzyczasie na zdrowiu. A potem usłyszy od lekarza: "A czemu pan/pani tak późno z tym przychodzi??? Gdzie się do tej pory było? Trzeba było od razu się badać!". Taaa.....
Czy mam raka – nie wiem. Wiem co mam – wkurw! Nie mam sił analizować czy mi coś jest czy nie, ile czasu mi zostało czy już nie zostało. Tak mnie wpieniają, że brak mi sił na destrukcyjne analizowanie własnego końca.
A może w tym jest sens? Żeby odciągnąć myśli pacjenta od czarnych wizji? Niech się skupi na bezsensownej wędrówce po przychodniach i szarpaninie z biurokracją. Może w tym czasie organizm sam zwalczy co złe, a człowiek gdy wreszcie doczeka badania dowie się, że jest zdrowy jak młody bóg? Oby.
A! I niech nikt mi nie mówi, że "Albo praca albo zdrowie". Bo w tym kraju by mieć zdrowie, trzeba ciężko zasuwać by zarobić na prywatne leczenie. Właśnie się zapisałam na badania - prywatnie. Bo nie ufam przychodni, że we wrześniu jednak doczekam się badań. To czysta loteria. A prywatnie zrobią mi je w innym miejscu praktycznie od ręki. Pozostanie "jedynie" poczekać na wyniki. I odetchnąć z ulgą, albo podjąć walkę z parszywcem.... Rzecz jasna też prywatnie. Bo niestety państwowo można chyba tylko niedociśnienie leczyć. Podniosą Wam gratis w większości placówek.
Pozdrawiam wszystkich w podobnej sytuacji. Trzymajcie się!!!
ps. Z tego miejsca pozdrawiam wszystkich cudownych lekarzy, z którymi się w swoim życiu zetknęłam. Takich, którzy dodają otuchy, wspierają, dokładają starań, by pomóc a przynajmniej nie szkodzić. Bo są i tacy. Niestety w przerażającej mniejszości. Ale dzięki Bogu jednak, czasem, są...
ps.2 Nie jestem w depresji, nie
rozpaczam, nie trzeba pocieszać :) Póki co mam tylko wkurz na
polskie przychodnie. Z cała resztą radzę sobie nieźle ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz