sobota, 18 sierpnia 2018

Lubelskie zaułki...

Gorące popołudnie, starówka Lublina. Idziemy z synem pod ścianami kamienic, byle tylko iść w cieniu. Bo w cieniu jest zaledwie 35 stopni, więc przyjemniej niż na słońcu. Koszulki nam się do pleców przykleiły. Nie! One się z ciałem scaliły. Tworzymy jedną, zbitą, parującą całość...
Ja, jak to ja, logiczna blondynka, niewiele już w tych warunkach myśląc, kawy dla orzeźwienia zapragnęłam. Kawiarnie wszelkiej maści minęłam, za to wchodzę do lokalu zwanego browarem i tam właśnie zamierzam się kawy napić. A skoro to kamienica, a browar to jakby piwnica, to spodziewam się chłodu (z mchem na ścianach włącznie). Zaskakuje mnie napis przy drzwiach, że "z balkonu widok na zamek – atrakcja!", ale co tam. Nie zważam, wchodzimy.


Kelnerka na nasz widok wydaje głośne westchnienie, ale ze stołka powstaje. Dłonią wskazuje kierunek. Dziwi mnie trochę że ta piwnica to w poziomie jest, ale czego to ludzie nie wymyślą... Idziemy długim ciemnym korytarzem i docieramy do... skąpanego w słońcu tarasu! Nie...! Nie ma mowy, nie usiądę! Z drugiej strony nie mam już sił cofać się na Krakowskie Przedmieście i szukać kawiarni z klimatyzacją... Zaryzykować? Chwila... Jest jeden stoliczek pod parasolem. W półsłonku, ale jednak...
Osiadam. Syn klapie obok. Uff... Siedzimy. Czekamy. Słońce grzeje. O Boże...
Kelnerka znienacka zza mojego ramienia głosem pełnym udręki pyta: Co podać?
Ja: Latte!
I znika.
Po 20 minutach wjeżdża latte. Gorrrrąąąące..... Jak mi musiało przygrzać, że chciałam pić gorącą kawę w taki upał.... A mogłam mrożoną... Boże...
Kelnerka stawia napój i głosem wpół znudzonym wpół zirytowanym pyta: Jeszcze coś może?
Ja: Nooo... No nie wiem... menu nie mamy...
Kelnerka patrzy wrogo, ale idzie po menu. Przynosi. Zostawia. Czytamy.
Kątem oka widzę, że wykończona znów osiadła na stołku w korytarzu. Patrzy w ścianę. Czeka pewnie na koniec zmiany... Twarda jest. Wytrzyma.

Syn znalazł w menu coś na wzór budyniu z karmelem i owocami, chce. "Dawno budyniu nie jadłem – rzecze. Ja natomiast chcę sorbet. Będę kawę schładzać.
Czekamy kolejne 10 minut, łypiemy w stronę kelnerki, miny znaczące strzelamy. W końcu, widząc że nie odpuścimy, kelnerka przychodzi. Pyta: Co podać?
Ja: Sorbety jakie państwo macie?
Kelnerka: Żadnych!
Zabiera mi z rąk menu. Odwraca się i zamierza sobie pójść! Lekko mnie zamurowało (w menu jak wół stoi: sorbet), ale syn umysłowo wciąż bystry (młode to, upał go nie wykończył) dodaje szybko:
- Ten budyń....poproszę!
Kelnerka zatrzymuje się, odwraca, patrzy tak, że gdyby spojrzenie mogło zabić to już byśmy wąchali kwiatki od spodu. Nie przestaje przy tym ani na chwilę wachlować się zabranym mi przed chwilą menu. Opiera rękę na biodrze. Pyta: Jaki budyń?
Syn: To coś z menu...druga strona.
Ona: ?
Ja (odzyskałam mowę): Pani sama przeczyta, ma pani menu w ręku....w odróżnieniu od nas...
Kelnerka patrz na mnie wzrokiem bazyliszka. Otwiera menu.
(Wszystko mi jedno. Upał jest taki, że odnoszę wrażenie, iż tłuszcz mi skwierczy w łydkach. Co mi tam jakaś lokowana pseudokelnerka...)
Panienka rzuca wściekle okiem, stwierdza że wie jaki budyń i znika w czarnej otchłani Mordoru (to zdaje się drzwi do kuchni; bucha z nich ostro żarem)

Siedzimy. Piję gorącą kawę. Bardziej gorąco już mi raczej nie będzie...
- Synu.... Co Ty w końcu zamówiłeś?
Syn: No jakieś dziwnie brzmiące z nazwy danie. Angielskie może? W zasadzie deser. Budyń, karmel, owoce. Brzmi dobrze...
Nagle ciszę przerwa głośne wycie wiertarki. A może to jazgot młota? Co za piorun?
Zaglądam za ogrodzenie tarasu – remont kamienicy obok. Robotnicy skończyli przerwę i zaczęli szturm ścian. Myśli zebrać nie można. Jeszcze i to...

Po 15 minutach (w tym czasie przeanalizowałam jaką ilość budyniu mogłabym ugotować synowi za 9zł. - wiaderko? oraz próbowałam sobie przypomnieć jaki poziom decybeli jest dozwolony na terenie miasta) kelnerka przynosi coś. Ani to ciepłe ani zimne. Więc nie wiem czy podgrzewali, czy zamrażali przez ten kwadrans. Mniejsza z tym. Przygotowanie budyniu tak czy siak trwa. Karmelu nie widzę. Zdaje się że to skarmelizowany cukier raczej jest... A dokładnie jest tak: Budyń z grudami. Po wierzchu spalony cukier. Na tym 3 borówki i 1 jeżyna. Wsjo. Na bogato :D
Syn dłubie. Stwierdza, że okropne. Zwłaszcza ten cukier. Cukier mu zeskrobuję długą łyżką do latte, słodzę sobie nim resztkę kawy. Płacę, to niczego nie zmarnuję. Zagryzam liściem mięty z czubka borówki. Chwila orzeźwienia ;) Kelnerka patrzy. Czy to takie dziwne, że dwie osoby dłubią w tym samym talerzu? Nie wiem, wszystko mi jedno...
Mam wrażenie, że patrzy z obrzydzeniem. (Danie jest obrzydliwe,więc jakby całość obrazu do osiebie pasuje...)
Syn: Co to właściwie jest....same grudy w tym budyniu...
Ja: Może źle rozmieszali? Za 9zł. to matka by Ci wiadro budyniu ugotowała. I nie tylko cukier na tym spaliła, ale co tam byś tylko chciał – wiesz, że mamusia umie spalić wszystko...
Syn pod nosem: Taaa....zwłaszcza ścierki w kuchni...
Ja: No widzisz! Miałbyś wiadro budyniu ze spaloną ścierką... (wiem, bredzę, upał)
Syn: Smakowałoby pewnie podobnie...

Kelnerka wierci się na stołku. 13-ta godzina, nie wiem – zamykać chce? Kiwam na nią. Idzie powoli...
Ona: Słucham?
Ja: Gdzie tu jest toaleta?
Ona: Tam... (wskazuje palcem na okno 2 piętra nad nami!)
Ja: Dziękuję (Matko moja....Nie ma opcji żebym się tam wdrapywała.)
Ona: A może coś jeszcze do picia?
Zastanawiam się czy to celowe? Chce żebym jednak poszła do tej toalety? Dosypie mi czegoś? A może wie, że zanim tu przyszliśmy, spędziliśmy upojny czas w KFC racząc się nieograniczonymi dolewkami Pepsi i teraz czeka czy zmięknę i popędzę na piętro czy dumnie wytrwam do końca?
Ja: Nie, dziękuję. Rachunek poproszę.
Ona: Gotówką czy kartą?
Ja: Kartą! (Jeszcze czego, że gotówką! Grosza napiwku tu nie zostawię!)

Płacę. Zerkam na zamek. Faktycznie – widok tu ładny. I tylko widok. Reszta niestety nie do przyjęcia. Ani menu, ani hałas, ani warunki klimatyczne, ani ta obsługa ponura i nieuprzejma rodem z PRL-u. Na bank nigdy więcej tu nie wejdę. Co zapewne cieszy bujającą się znów na stołku kelnerkę. Żadnego osobistego interesu w pojawiających się w drzwiach klientach raczej ta pani nie ma. Cieszy ją za to każdy opuszczający lokal gość. Pierwszy uśmiech jaki zagościł na jej twarzy zobaczyłam, gdy zerknęłam w jej stronę przez ramię w drzwiach. Wychodząc!

Gorąca lubelska ulica.
Syn: Boże... To było straszne....
 Ma rację. Myślę podobnie. I sądzę, że kelnerka myśli dokładnie tak samo. Zamek nie myśli nic. Niezależnie od pogody tkwi majestatycznie na swoim miejscu. Chłodny, biały, widoczny z tarasu kawiarnio-browaru...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Tego dziecka powinno nie być...

Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził ...