czwartek, 5 kwietnia 2018

POŚWIĄTECZNIE

Święta święta i po świętach... (dupa jakaś opuchnięta... ;) )
Czas na dietę, słowo daję. Trzeba wreszcie wagę zrzucić! Tylko nie wiem jeszcze czy lepiej z okna czy z dachu skuteczniej? :p

Wczoraj zaliczyłam intensywny marsz po 4 miesiącach całkowitego nieróbstwa (uczciwe 8 km), dziś ćwiczę z Nikodemem z Youtube`a. Nie ma przebacz!
Dieta też uruchomiona, a jakże! Czytam wszystko jak leci! Ile mięsa jest w mięsie, ile kilokalorii ma marchewka surowa, a ile gotowana i co jeść żeby nie zjeść, a się najeść... A i tak nie mogę się powstrzymać, żeby nie zajrzeć do serniczka w lodówce i nie sprawdzić, czy mu tam za ciemno nie jest? ^^ Bogu dzięki syn łasuch prawie wszystko już przyswoił i nie ma mnie co kusić. Ale i tak łatwo nie będzie.
Może bym nie zaczynała tego dietowania, może bym oko przymknęła (Wiecie, że z zamkniętymi też się da zjeść serniczek i też smakuje? ;) ), ale...

Wtorek po świętach. Zbieram się rano do pracy. Pakuję: kawę, mleko do kawy, sernika kawałek bo żal by się zsychał, sałatkę w słoiczek bo co się ma zmarnować, chlebek bo poświęcony, mandarynki - wszak witaminki - itd itp...
Syn staje w drzwiach kuchni i stwierdza: "I pomyśleć że kiedyś zabierałaś do pracy tylko jeden mały jogurcik..." Cisza była taka, że słyszałam łopot własnych rzęs... Że go nie dopadłam i nie zabiłam to chyba efekt poświątecznej ociężałości! Ale....
Ale gula mi ruszył. Więc ruszyłam tyłek. Zmykam poaerobikować ;) Trzymajcie kciuki za wytrwałość!

ps. A jeden kawałek serniczka to ile tych serii przysiadów? Hmm...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Tego dziecka powinno nie być...

Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził ...