Historię tę znam z opowiadań mamy, a ta zna ją z ust swojej babci Aleksandry:
W 1942 roku mój dziadek Bolesław Drygalewicz miał zostać wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec. Prawdopodobnie musiał stawić się na dworcu w Lublinie, ale ani dokładnej daty ani sposobu dotarcia do Lublina nie znam. Wiem tylko, że był tam ze swoją mamą Aleksandrą i że jakimś cudem udało mu się uciec z końcowej części kolumny ludzi pędzonych w stronę wagonów. Cud. Drugim cudem był moment, w którym ukrył się na pobliskim rynku w beczce po kapuście, a handlująca nią kobieta szybko zamknęła wieko. Udało się.
W jaki sposób z moją prababcią powrócili do Chełma, też nie wiem. Ale dotarli na pewno. W domu czekali już na nich mój pradziadek Jan i młodszy brat mojego dziadka – Czesław.
Nie muszę chyba nikomu wyjaśniać, że fakt ucieczki z niemieckiego transportu nie pozostawał bez echa.
Dziadek musiał się czym prędzej ukryć, a los całej jego rodziny stał się od tej chwili niepewny.
Pradziadek (mieszkali w czasie wojny przy ulicy Trubakowskiej, choć dziś ta jej część nazwana jest Młynarską), który był stolarzem, w domowy warsztacie wykopał skrytkę, którą maskowano trocinami.
Jak duża mogła być? W jaki sposób 16-letni chłopak spędzał w niej czas? Co wtedy myślał? Co czuł? Co czuli matka i ojciec spoglądając zapewne z przestrachem na wszelki większy ruch przy drodze i uważając na każdy gest czy słowo, które wypowiadali w obecności sąsiadów czy znajomych? Tego mogę się tylko domyślać…
Wiem natomiast, że któregoś dnia dziadek wyszedł na chwilę z kryjówki i w okolicach dzisiejszej Nadtorowej, gdzie wówczas były pola i łąki, został zauważony przez granatowego policjanta, sąsiada. Rozpoczęło się polowanie na zwierzynę, którą był mój dziadek. Policjant dłuższy czas za nim biegł, kilkakrotnie strzelał, ale nie udało mu się zabić kryjącego się wśród wysokich kęp trawy chłopca. Kolejny cud. Dziadek przeżył.
Niestety nie żyje już dziś nikt, kto mógłby wiernie odtworzyć wydarzenia tamtych dni i powiedzieć, jak długo mój dziadek przebywał w ukryciu, czy w domu doszło do rewizji ale nie znaleziono kryjówki pod podłogą, czy może policjant nie miał pewności do kogo strzelał i stąd rodzina uniknęła najścia gestapo lub policji i wszelkich wojennych represji. Moja mama nigdy swojej babci o szczegóły nie dopytywała, a mój dziadek nigdy do tej historii nie wracał. Mam tylko ogólne informacje.
Z cała pewnością jednak (o czym moja prababcia Aleksandra często wspominała) po wyzwoleniu ów policjant mieszkał nadal po sąsiedzku (znam nazwisko i zawód, ale nie w tym rzecz, by dziś do tego wracać). Zaraz po wojnie moja prababcia chciała pójść i zgłosić odpowiednim władzom, iż zna osobę, która współpracowała z okupantem, która próbowała zabić jej syna i przez którą niejedna rodzina wiele wycierpiała. Mój dziadek powiedział wówczas tylko jedno zdanie: „Na nikogo nie będę donosił i na nikim nie będę się mścił.” I do końca życia tego zdania nie zmienił.
Przez wiele późniejszych lat moi dziadkowie mieszkali na tej samej ulicy, na której pracował ów były granatowy policjant. Mój dziadek musiał go zapewne mijać, spotykać przypadkiem, może witać się i uchylać kapelusza? Czy tamten wiedział, że mija mężczyznę, którego usiłował pozbawić życia? Czy może przechodził obojętny i nieświadomy? A może miał wyrzuty sumienia?
Czy w moim dziadku odżywały wspomnienia ilekroć zetknął się z tamtym człowiekiem? Czy też potrafił o wszystkim zapomnieć, zamknąć przeszłość i zostawić wojnę za sobą?
Te pytania pozostaną bez odpowiedzi. Ludzie, których dotyczą już odeszli i zabrali ze sobą całe dobro i całe zło, którego się dopuścili.
Jedno wiem na pewno – mój dziadek przebaczył. Nie wiem czy zapomniał, ale przebaczył. Był osobą, która nigdy i w stosunku do nikogo nie odczuwała nienawiści ani chęci zemsty. Taki już był. Za to go kochaliśmy.
Dlaczego dziś o tym piszę?
Za niecały miesiąc usiądziemy do wigilijnych stołów. Tak tak, wiem wiem… Zaraz ktoś powie, że to tyko tradycja, albo że to sztuczne, że udawane, że byle przetrwać i z głowy.
A może tym razem spróbować inaczej? Postawić na pokój, dobro, otwarte ramiona? Bo czy to, co jest zadrą między nami a naszymi bliskimi, naprawdę jest nie do darowania? Czy zaznanej krzywdzie naprawdę nie da się w żaden sposób zadośćuczynić? Czy naprawdę rana jest tak duża, że nie możemy jej już nigdy wybaczyć? Naprawdę?
Być może nie wszystko można zapomnieć, ale wiele można wybaczyć. Trzeba wybaczyć. A przynajmniej spróbować. Jeśli nie dla innych, to dla samych siebie. Nawet jeśli byłaby to najtrudniejsza decyzja w naszym życiu...
Niech nasze domu zajaśnieją. Nie tylko blaskiem choinkowych lampek, ale przede wszystkim ciepłem miłości. Bo „kiedy wybaczasz – kochasz, a kiedy kochasz – spływa na Ciebie światło Boga” (Jon Krakauer). Niech ono świeci w nas jak najjaśniej…
Ten blog to felieton dzienny. Nie ukrywam niczego. Piszę o tym co widzę, jak to widzę, czego doświadczam i jak to interpretuję. Bez ściemy, kurtuazji. Ze szczyptą ironii i dużą dozą poczucia humoru. Bez cenzury!
Autorka
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Tego dziecka powinno nie być...
Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził ...
-
Zadumałam się. Przypomniał mi się piękny dzieciństwa czas... Wasze mamy też Wam kołysanki śpiewały? Bo ja pamiętam muzykę już od kołyski....
-
Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził ...
-
Sanatorium - piękny czas. Zabiegi, wypoczynek, nowe miejsca, nowi ludzie, wrażeń moc... I zaskoczeń. Bo choć nie należę do osób, którym &qu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz