poniedziałek, 17 września 2018

TURCJA

Jeden moment w Stambule utknął mi mocno w pamięci: Targ Egipski, zapach przypraw i herbaty. Zatrzymałam się nad lokum (na nasze: rachatłukum), obok mnie kobieta w burce. Nasze spojrzenia przez moment się spotkały. Śniada cera, oczy w kolorze ciemnego piwa, bystre. Szybki przelot po sylwetce – moje oczy zarejestrowały czarne, szczelnie okrywające  ją czador i nikab, a jej moje lakierowane sandałki i pstrokatą czerwono-granatową sukienkę w kolanko. Odruchowo musiałam mieć w oczach współczucie, że jest ubrana jak jest i że żyje jak żyje. Mam jednak wrażenie – graniczące z pewnością! - że jej spojrzenie wyrażało dokładnie to samo na mój temat…! J
Zwróciłam się w lewo wybierając herbatę z granatu, a ona w prawo szukając jakiejś przyprawy. Każda z nas powróciła w swój świat, który tylko na krótki moment skrzyżował się z zupełnie inną rzeczywistością…

Ale od początku:

Wyruszam do Turcji z Bułgarii o 22-ej. Autobus lokalny, dość rozklekotany, ale jedzie. Atrakcji niewiele, jeśli nie liczyć kupowanie wiz na tureckiej granicy i zastanawiającej liczby bezpańskich psów chodzących tu grupami (każdy zakolczykowany), głodnych ale przyjaznych. Turyści karmią je kanapkami. Psy łykają przysmak w całości merdając ogonami (Później doczytałam, że w religii muzułmańskiej pies jako nieczysty nie może być trzymany w domu. Pewnie stąd taka ich ilość na ulicach).
Dwie godziny od granicy postój na stacji pali i możliwość toalety. No….powiedzmy. Kabiny z lichymi drzwiami, w każdej otwór w podłodze, kranik w ścianie i kubek, żeby polać wodą z kubka to co chcemy w ten otwór spuścić. Zapach niewąski… A tuż obok tego przybytku dwa fotele do masażu na monety. Jakoś nie miałam ochoty na relaksujący masaż w takim miejscu…
Jedziemy dalej.

Stambuł wita nas przecudnie. Jest 6-ta rano i z minaretów dochodzi wołanie mueezina, a wschodzące słońce złoci dachy. Mimo zmęczenia całonocną jazdą stoję jak urzeczona. Mam wrażenie, że to film, że nie jestem tu naprawdę…
Lądujemy w hotelu i schodzimy na śniadanie. Parówki i wędlina w kolorze bordowym. Mimo, że nie są tak dziwnie przyprawione jak bułgarskie specjały, jednak wciąż dla mnie niesmaczne. Dłubię, odstawiam. Kawa jest (w Bułgarii jest tak cienka z automatu, że nawet 10 z rzędu nie zapewnia mi odniesienia ciśnienia) nawet znośna, herbaty za to masa. Bo wbrew naszej opinii o Turkach pijają oni głównie herbatę, nie kawę. Średnio 12 kubków dziennie! Hebratomaniacy ;)

Zaraz po 7-ej zaczynamy zwiedzanie: Hagia Sophia, Błękitny Meczet, Hipodrom, kolumny, pałac Topkapi, Bosfor, część azjatycka itd. itp. Urzekająco, czyściutko, malowniczo. Turystów masa, miejscowych też. Wszak to blisko (nieoficjalne dane) 20-milionowe miasto! 80km długości, most wiszący łączący 2 kontynenty, kawa tak doskonała że nie można zapomnieć jej smaku i aromatu… ah! Wciąż nie mogę się otrząsnąć z wrażenia J

Pomijam tu część zabytkową (naprawdę wartą zobaczenia). Napiszę o  tym, czego przewodniki nie podają…. 

Ludzie… 
Kobiety na ulicach ubrane są w długie sukienki, spodnie lub spódnice do ziemi. Rzadko burki, raczej chusta na głowie. Im bardziej jednak kobieta poowijana i zakryta, tym większym zainteresowaniem i opieką otacza ją idący obok niej mężczyzna. „Europejskich” sukienek nie widać. Spotkałam tyko 2 kobiety przez te 2 dni, które miały sukienkę lub spodenki nad kolano. Poza tym wszystko zakryte.
W spodniach nie budziłam specjalnego zainteresowania, ale w sukience…  Sięgała mi do połowy kolana. Ramiona zakryte, bez dekoltu, luźna. A mimo to…
Mężczyźni patrzą wprost, wręcz  nachalnie. Starałam się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego. Kobiety również, ale… łapałam wyraźne spojrzenia starszych pań, skierowane na moje gołe łydki i stopy w sandałach. Spojrzenie pełne dezaprobaty. Jak patrzyli mężczyźni nie wiem, ale zauważyłam że moi koledzy z wycieczki czuli się nieswojo i biorąc mnie za łokieć co jakiś czas szybko wyprowadzali z większych skupisk, zwłaszcza w małych uliczkach z niewielką liczbą turystów. I niby bezpiecznie, ale jedna bez końca towarzyszył nam wzrok i wrażenie bycia obserwowanym.
Jak mówiła przewodniczka: „Polacy nie odróżniają Turków od Arabów, więc z racji tego lepiej z nikim nie nawiązywać rozmów”. Nie odróżniałam. I do końca nie wiem, czy powinnam się bać tych pierwszych czy tych drugich i dlaczego i kiedy…?

Wielki Bazar to małe miasto zakupów. Mydło i powidło jak byśmy u nas powiedzieli. Turcy na mój widok wołali zazwyczaj: „Dziewoczka!” albo pytali: „Ruski?” Widocznie za Rosjankę mnie brano. To chyba lepsze niż bycie wziętym za Polaków. Znajomi którzy na bazarze przyznali, że są z Polski zostali od ręki podsumowani: „Polaki…za darmo za darmo? Eeee….” Taka tu mamy renomę ;)
Inną sprawą jest, że kiedy zamówiliśmy kebaby, podszedł do mnie kelner i na ucho wyszeptał: „Dziewoczka, drinka da?” No ja że nie nada. Pewnie uznał, że my bez wódki to ni huhu kebaba nie strawimy :p

Wracając do zakupów: Sprzedawcy w Turcji to przeważnie mężczyźni. Kobiet jak na lekarstwo. Panowie siedzą  gromadami przed sklepem, czasem z filiżankami i gaworzą godzinami. Ale wystarczy przejść obok i na coś zerknąć – już cię mają! Już podają, już zachwalają, już chcą przejść do transakcji. Trzeba naprawdę uważać na co się spogląda ;)
A spoglądać warto. Bo Turcy kurcze bardzo są przystojni . Można się oglądać na ulicy co raz. Oj nie dziwią mnie już te historie o zakochanych do bólu w Turkach Polkach. No jest na czym oko zawiesić J A i kobiety gładkie, ładne, umalowane. Z tego co spod chust i sukienek wystaje – zadbane.
Co do sukienek to łatwo nie jest. Sklepy odzieżowe oferują tam głównie modę męska! Sklep z koszulami, sklep z krawatami, sklep z marynarkami… Dla panów. Dla pań miejsc niewiele, a w nich te długie sukmany i chusty. I tyle. Bo w sumie po co więcej? Ile można mieć czarnych zwiewnych identycznych długich habicików? Pięć i spokój. A co pod spodem, tego nie wiem. I nie wiem gdzie to kupić. Ale zapewne i takie miejsca są.
I żal mi było, że kiecek sobie nie nakupię, bo jak na nasze pieniadze to tanio tam jak barszcz. Nic, tylko kupować i kupować. A tu same chustki….ech…

Na koniec dodam jeszcze, że niezwykle niepopularnym jest nazywać się w Turcji Jarosław.  Już nie daj Bóg wołać do kogoś na ulicy „Jarek!”!!! Bo "jarek" to po turecku…. No, brzydkie określenie męskiego przyrodzenia. Zatem unikajcie i na wszelki wypadek wszelkich Jarków wzywajcie: „Jarosławie”! Widać nie tyko w Polsce Jarki bywają kontrowersyjne :D

Tak pokrótce się tam sprawy mają. Obiad podano doskonały – frytki, kurczaki i surówki. I ociekająca słodyczą baklava i lokma. I fajnie i smacznie. Widoki wspaniałe, wrażenie niezapomniane.
Czy tu wrócę? Na pewno! Czy polecam? Oczywiście!
Nie powiem więc „Do widzenia Turcjo!”. Mówię „Do zobaczenia <3”
Mam nadzieję, że niedługo…

Ps. Odkryłam, że i ja mam coś wspólnego z islamem! Otóż zaleca się by dobry muzułmanin miał w domu… kota! A ja mam dwa, ha! Może dlatego tak mnie ta Turcja oczarowała, mrrrrrauuu ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Tego dziecka powinno nie być...

Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził ...