wtorek, 21 maja 2019

"Mysz"

Pamiętam, że przyszła do nas do pracy na początku lata. Niepozorna, z nadwagą. Siedziała z pochyloną głową, bardziej przemykała niż przechodziła korytarzem. Szara mysz.
Nie znałam jej za dobrze. Lepiej znała ją moja ówczesna koleżanka z pokoju. Zaprzyjaźniły się.
Któregoś dnia usłyszałam syk dobiegający ze strony sąsiedniego biurka i szept: Ania... Chodź na korytarz, sprawa jest...
Wychodzimy we dwie. Prowadzi mnie do łazienki. "Szara mysz" płacze. Próbuje się ogarnąć, ale nie wychodzi jej. Pytam co się stało, ale rzeczowej odpowiedzi nie uzyskuję. Poza tym praca to nie miejsce i nie czas, by się uzewnętrzniać. Proponuję spotkanie u mnie, po.
Spotkałyśmy się. "Mysz" początkowo mocno zakłopotana, decyduje się opowiedzieć mi swoją historię:
"Widzisz... Ja mam męża. Od 10 lat. Nie mamy dzieci. U teściów w domku mieszkamy. I on... On mnie już nie chce. On kochankę ma, do domu ją sobie sprowadził. A ona jest w ciąży... Jego rodzicie nic nie mówią, nie wtrącają się. Teściowa tylko brak dzieci wypomina. A on mi każe się wyprowadzić. A gdzie ja mam pójść? Dokąd? Ja jestem z domu dziecka, ja nie mam rodziny... (płacze)... A umowa mi się kończy w pracy za trzy miesiące to co ja wynajmę...za co...? A on pozew o rozwód złożył..."
Patrzę i myślę: Na ile jest silna? Na ile da sobie pomóc? I na ile jestem w stanie jej pomóc?
Ale że nic mnie bardziej nie wkurza niż ludzka podłość... uruchomiłam się.
Zebrało się nas kilka i zaczęłyśmy po kolei: Szukać mieszkania, pytać o pracę, o prawnika itd. Rozmawiać z nią na zmianę i dodawać otuchy. Że się uda, że można, że da radę. Dwa miesiące później miała już pewność nowej pracy (sama ją sobie znalazła!) na minimum rok i mieszkała w przyjemnej kawalerce w centrum miasta. I nawet się czasem uśmiechała...
Skończyła się jej umowa u nas, zniknęła mi z pola widzenia. Jeszcze tylko raz zadzwoniła zapytać czy nie pomogę jej ze złożeniem do kurii podania o unieważnienie małżeństwa. Pomogłam.
Spotkałam ją wczoraj...
Z początku nie poznałam. Elegancka, zadbana, roześmiana. Prowadziła za rękę sześcioletnią córkę, Małgosię. W domu jest jeszcze czteroletni Jaś, mąż Paweł i Rasco – labrador. "Mysz" ma swoją działalność, swoje plany i swoje marzenia, po które sięga. Nie boi się, nie drży, nie płacze w poduszkę. Nosi głowę wysoko. I nosi wysokie szpilki na szczupłych nogach, bo wraz z bagażem problemów zrzuciła też kilkanaście kilogramów. Super babka, miło popatrzeć.
Pytam o to, o co się przecież nie pyta: Czy jest szczęśliwa? Czy nie żałuje?
Na co mi moja "Mysz" odpowiada:
"Aniu... Kiedy się poznałyśmy, byłam na dnie. W depresji, bez nadziei, bez planów. Potrzebowałam kogoś kto mną stelepnie. A ty dobrze telepiesz (śmiejemy się). Jakie to szczęście, że was wtedy miałam. Dałyście mi wielką siłę dziewczyny....
I wiesz, pamiętam twoje słowa: "To nie twój mąż, ani twoja teściowa decydują o tym jakie jest twoje życie. To ty o tym decydujesz. Tylko ty, rozumiesz? To ty masz tę plastelinę w dłoni. Swój los. Ulep go jak tylko chcesz, ale ty. Ty, nie ktoś!"
(Prawdę mówiąc nie pamiętałam...)
Ania... Ja wtedy zrozumiałam. Zrozumiałam że nie jestem ich plasteliną, że muszę sama. A potem dodałaś: "Człowiek nie może stać w miejscu. Gdyby miał nie iść przed siebie Bóg dałby mu korzenie zamiast stóp!" (Tak, lubię to zdanie  )
Trochę mi to Ania zajęło, ale poszłam. I dziś jestem tym kim jestem. Kim chcę. Jestem sobą."
Patrzę w jej pogodne, szare oczy. Kobieta spełniona. Kobieta wygrana. Żadna tam "Mysz".
Rozstajemy się, bo Małgosia dłużej bez lodów nie wytrzyma. Ściskamy się serdecznie.
Uwielbiam takie momenty. Chwile kiedy spotkana przeszłość okazuje się dobrą teraźniejszością zmierzającą ku pięknej przyszłości. Kocham świadomość, że jako człowiek każdy z nas ma przeogromną moc. Moc wpływania na cudzy los, moc motywowania, moc prowadzenia, moc obdarzania siłą, odwagą, nadzieją. I że ta moc wlana w drugiego człowieka czyni w nim cuda. Dzięki niej idzie on dalej swoją drogą, ale już nie sam. Idzie z siłą i świadomością. Siebie. I tego, że jest w stanie podzielić się swoją mocą z tymi, których spotka na swojej drodze...
Jeśli dziś jest ci źle, jeśli coś poszło nie tak, jeśli nie wiesz po co masz jutro wstać z łóżka, wiedz że skoro nie jest tak jak byś chciał, to znaczy że wszystko się dopiero układa. I że się ułoży. Nie zawsze tak jak to planujesz, ale na pewno w sposób dla ciebie właściwy.
To co w tej chwili cię dotyka jest lekcją i przygotowaniem do tego, co ma się wydarzyć. Do tego co dobre i piękne.
Głęboko wierzę, że wszystko co nas spotyka ma sens i czemuś służy. I że zawsze znajdą się przy nas właściwi ludzie by stać obok i podtrzymać, kiedy się chwiejemy...
(Masz wątpliwości? Sądzisz, że mogłabym kłamać?  )
Dobrego weekendu kochani! W pojedynkę, z gromadą kotów lub z cudownymi ludźmi obok Was. Spędzonego tak jak najbardziej lubicie. I jeszcze jedno: Uśmiechnijcie się 
Pozdrawiam ciepło,
am

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Tego dziecka powinno nie być...

Życie toczyło się jak w bajce. Dobry mąż, narodziny córki. Potem chwila strachu czy uda się utrzymać wybrany kurs i... Udało się. Urodził ...